Obrona przed tyfusem
Starsi mieszkańcy pamiętający czasy pierwszej wojny (1918) , bali się powtórzenia epidemii, jaka dotknęła i zdziesiątkowała ludność wówczas. Brak cywilnych lekarzy, brak leków, szpitali, to wszystko było zarezerwowane dla wojska. Ludność była pozostawiona sama sobie. Niedożywienie, ciężkie warunki sanitarne, higieniczne. Częste spanie w odzieży (aby być w pogotowiu do ucieczki), spanie w zgrupowaniu w jednym pomieszczeniu było przyczyną mnożenia się insektów. To one były siedliskiem i roznosicielami chorób, a najbardziej tyfusu.
Środki chemiczne nie były znane. Do zwalczania ich służył tylko gęsty grzebień i ręczne wyłapywanie w odzieży.
Niektórzy mieli dostęp, a może jakieś zapasy z przed wojny sody kaustycznej. To przy jej użyciu potrafili sami wyprodukować kawałek mydła. Ale wpierw musiała paść jakaś zwierzyna lub ptactwo. Najczęściej była to kura. Rozpuszczało się bryłkę (około 0,5 kg) sody w metalowym naczyniu z wodą. Tą wodę zagotowywało się na kuchni i do niej wkładało się tą kurę. Gotowało się ją do czasu, aż powstała jednolita masa - papka z odparowaną wodą. Po ostudzeniu masa ta zastygała i była gotowa do porcjowania na kostki. Takie mydło ułatwiało pranie odzieży i służyło też do utrzymania higieny osobistej.
Był też okres kiedy nie było już ani sody ani kur. Dla zmiękczenia wody w ten czas stosowano popiół z drewna. Po dodaniu tego popiołu do wody, dokładnie się mieszało i odstawiano, aż się odstoi - opadnie popiół na dno. Zlana z wierzchu do balii zawierała w sobie ług, była zmiękczona nadawała się do prania.
W tym miejscu warto pokazać Czytelnikowi jakie warunki towarzyszyły tej pracy - praniu. Otóż pranie w takim ługu wymagało długiego płukania, aby go się pozbyć, trzeba było mieć do tego dużo wody.
Woda w tym rejonie Podola występuje na bardzo dużej głębokości. Wieś o ponad stu numerach miała może kilkanaście studni. Woda gromadzona była tylko do celów spożywczych. Dla napojenia bydła - chudoby nosiło się wodę na ramieniu na koromiesłach, po dwa wiadra , rano i wieczorem. Latem było lżej, bo przy studniach były poustawiane koryta i tam nalewało się wody. Powracające bydło z pastwiska same już się kierowały do tego wodopoju. W centralnej części wioski w naturalnym zagłębieniu w wąwozie były wykopane dwie studnie, do których był spływ wód gruntowych. Był to zbiornik wody, który służył jako magazyn wody na wypadek pożaru. Pojono z niego też bydło przez cały rok. Ale też służył ludziom jako centralna pralnia.
Forma kwadratowa ocembrowania tych studni była otoczona do koła podestem z desek, tak około metra szerokości Na tych podestach składano wcześniej wypraną wstępnie i przyniesioną z domu odzież. W nabranej wiaderkiem wodzie namoczyło się jedną sztukę prania i po wyjęciu, bez wyżymania składało się we dwoje lub więcej razy, zależało to od wielkości tej sztuki, i teraz tz. pranikiem uderzało się w ten zwitek, aż do wyciśnięcia z niego resztek wody, ponowne namoczenie i tak operację powtarzano kilka razy. Przez co sztuka została dokładnie wypłukana i do końca wyprana. Należało jeszcze pranie wykręcić ręcznie z resztek wody i powiesić na deskach cembrowiny. Takie pranie trwało nie raz cały dzień. Aby było raźniej, to kilka gospodyń umawiały się razem na takie pranie w kiernicy, na parę dni wcześniej.
Pranie w tych studniach odbywało się w każdej porze roku. Zimą nie raz mróz zmroził tak te wyprane sztuki, że do domu były przynoszone ja jakieś kłody drewna.
Można sobie wyobrazić jak przy tym wyglądały praczki, ich spódnice, buty ile traciły przy tym zdrowia. Nikt się jednak nie buntował, nie wyłamywał z tradycji - nie wypadało inaczej.
Do innej formy obrony przed zachorowaniem należało odżywianie. Podstawą wyżywienia były ziemniaki. Każdy miał ich w nadmiarze. Trudniej było o chleb a przede wszystkim o tłuszcz i mięso. Te produkty objęte były kontyngentem dla wojska przez cały czas wojny.
Dużą pomocą było handlowanie z wojskiem, szczególnie z Sowietami, samogonką. Jedynym uznawanym i uniwersalnym środkiem płatniczym była wódka. Samogon był też kontyngentem. We wsi były dwa agregaty do jego wytwarzania, na stanie wsi, którymi zarządzał sołtys. Za wypożyczenie aparatury na dobę, należało odstawić określoną ilość wódki sołtysowi, resztę miało się dla siebie.
Produkt ten nie był najlepszego gatunku, nie był klarowny, przypominał butelkę po mleku, do której nalano wody. Moc jego była nie najgorsza. Do jego produkcji używano właśnie kartofli. Najpierw trzeba było je zgotować, około sporego worka. Następnie gniotło się je, tak jak dla trzody z łupinami. Teraz po dodaniu trochę drożdży i trochę wody wlewało się do beczek, do balii, stawiało się w sieni (w ciepłym miejscu) okrywano jeszcze jakimiś weretami, kocami, żeby zapoczątkować fermentację. Trwało to chyba około tygodnia. Aromatem zacieru, w tym czasie, wypełniony był cały dom.
Kiedy gospodarz uznał, że już jest koniec fermentacji zgłaszał fakt sołtysowi, ten wskazywał od kogo ma wziąć aparaturę. Był to rodzaj dzisiejszego parnika do ziemniaków, o pojemności 50 L. Pod spodem miał palenisko, nad nim zbiornik, który posiadał pokrywę z centralnie umieszczonym otworem, przez który wystawała korbka od mieszadła. Mieszadło to miało za zadanie zapobiegać przepalaniu się zacieru, na dnie naczynia, podczas podgrzewania. Po napełnieniu zbiornika zacierem zakładało się pokrywę na wierzch i należało ją uszczelnić. Do tego celu używało się zwykłego ciasta jak na kluski, po prostu oklejano wokół całą pokrywę. Starczało to na czas dopóki nie wyschło ciasto. Ten, który kręcił przez cały czas produkcji mieszadłem, miał też za zadanie czuwać i uszczelniać pokrywę, przed wydostającą się parą, jak również dbać o palenisko by nie zgasło. Opary alkoholu odprowadzone były miedzianą rurką do chłodnicy. Była to 100 litrowa beczka wypełniona zimną wodą, w niej zanurzona wężownica, której koniec wystawał z boku przy dnie beczki.
To wszystko ustawione było w mieszkaniu, a produkcja trwała cały dzień, albo noc, zależało od kiedy miano dostęp do aparatury. Przed pracą trzeba było nagromadzić zapas wody potrzebnej do wymiany w chłodnicy na zimną (bieżącej nie ma tam do dzisiaj). Była to bardzo uciążliwa produkcja ale w tym czasie niezbędna. Od wojska za alkohol można było dostać żywność, konserwy, a nawet odzież.
Zostawiano trochę dla siebie alkoholu, bo był on traktowany jako lekarstwo przeciw tyfusowi. Zawsze rano na czczo każdy z domowników nawet dzieci takie już sześciu-siedmiolatki dostawały do wypicia (bez rozcieńczenia) kieliszek 50 gramowy samogonu i parę ząbków czosnku przed śniadaniem.
Ludzie doczekali końca wojny bez epidemii tyfusu, ale czy to, ten samogon, ich przed nim uchronił, nikt tego do tej pory nie badał.
Spisał po latach:
Henryk Śliwa
wnuk Jana Dajczaka Halaburdy z Bzowicy
Stargard Szczeciński, listopad 2009 r.
|