Od Administratorów strony "Olejów na Podolu": Są to kolejne wspomnienia bzowickie Pana Henryka Śliwy, ale tym razem - po raz pierwszy - w całości spisane na komputerze przez samego Autora. Nasza pomoc ograniczyła się tylko do edycji WWW, to znaczy pogrubienia i centrowania w odpowiednich miejscach, dodaliśmy też kilka tytułów.
Autorowi gratulujemy odwagi w nabywaniu nowej wiedzy. A naszych Czytelników, tych starszych wiekiem - zachęcamy do pójścia w Jego ślady. U nas w Polsce niestety wciąż jeszcze niewielu starszych ludzi posługuje się komputerami. Ze szkodą dla nich - i dla nas.
Dziękujemy też za nostalgiczne wspomnienia zabaw i zabawek z ubogich, wojennych czasów. Mamy nadzieję, że uda się Go namówić na kolejne odcinki. No i przy okazji każdy czytający może niektóre z tych zabaw naszych przodków wypróbować ze swoimi dziećmi, wnukami i młodszymi krewnymi. Są bardzo proste i łatwe w wykonaniu (no, może poza tym nawozem ;)) A jeśli myślicie, że współczesne dzieci, wychowane na klockach Lego, komputerach itp. nie będą tym zainteresowane - to możecie się zdziwić.
Są tu także opisane zabawy niebezpieczne - te z niewypałami. Oczywiście takowe wszystkim odradzamy. Żona Autora (i pierwszy czytelnik Jego prac) miała duże wątpliwości, czy to się nadaje do umieszczenia w internecie. To znaczy, czy jakieś dziecko nie potraktuje tego jako instruktaż. Dla nas jednak jest to świadectwo z epoki, o zabawach dzieci wśród szalejącej wojny. Zabawach niebezpiecznych, tak jak czasy w których przyszło im wtedy dorastać.
ZAMIAST SPORTU
Sport na wsi wołyńskiej nie był uprawiany. Z kilku powodów. Mianowicie: brak mechanizacji powodował, że brakowało rąk do pracy. Młodzież od wczesnego dzieciństwa brała już udział we wszelkiego rodzaju pracach w gospodarstwie. Nawet kosztem nauki szkolnej. Mentalność rodziców, ludzi starszych powodowała to, że większą wagę przykładali do pracy niż do zdobycia wiedzy. Kawaler po dwudziestce musiał opanować wszelkie prace polowe, w gospodarstwie, mieć wiedzę o koniach, o hodowli trzody, być gotowym do samodzielnego prowadzenia gospodarstwa. Zajmowanie się sportem to był zbytek - próżność.
Dlatego na wsiach nie było boisk sportowych, nie grano w piłkę nożną, siatkową. Rower był rzadkością, ale na koniu na oklep potrafił już galopować każdy dziesięciolatek. Zimowych sportów też nie znano. Brak rozlewisk, jezior w pobliżu nie sprzyjał uprawianiu łyżwiarstwa. Tereny Podkarpacia i wczesne śnieżne zimy też nie mobilizowały nikogo do narciarstwa.
Okres zimy był też wypełniony od świtu do nocy pracą. W okresie zimowym jeździło się do młyna, oddalonego nieraz o kilkanaście kilometrów. Do lasu po drewno na opał. Samemu się ścinało drzewo i ładowało na sanie. Dodać trzeba że zimy były mroźne (nierzadko temperatura była -30 C.). Obfitość śniegów, niskie temperatury i wiatry były przyczyną powstawania dużych zasp śnieżnych. Nie oznaczone i zasypane drogi były często przyczyną błądzeń. Te zajęcia należały do mężczyzn. Do kobiet należał dom, wychowywanie dzieci,przędzenie nici lnu i konopi. Jak widać z tego opisu nikomu nie zbywało czasu na zajęcie się sportem.
ZABAWY CHŁOPCÓW
Młodzież w wolnych chwilach nie próżnowała sama szukała sobie zajęć, które miały w sobie coś ze sportu .
Opiszę parę różnych takich zabaw chłopięcych:
Kadzidło
Pasącym krowy doskwierała nuda. Wymyślano różne zabawy. Jedną z takich zabaw było kadzidło. Do tej zabawy potrzebna była puszka po konserwie (było ich sporo i różnych pozostawionych przez wojsko). Najlepsza była taka wysoka litrowa. Należało z jednej strony wyciąć całkiem dno, a drugie podziurkować gwoździem i z boków. U góry przy wyciętym dnie robiło się w krawędzi dwa otwory, służyły one do przymocowania drutu lub sznurka. Pasącym zawsze towarzyszyło ognisko, a wypasano bydło na wspólnym pastwisku, stąd i większa ilość pastuszków. Z tego to ogniska nabierano trochę żaru do tej puszki, a żeby urządzenie spełniało rolę kadzidła szukano po pastwisku wyschniętego krowiego, albo końskiego łajna i nakładało się go do tego kadzidła. Teraz należało to wszystko rozdmuchać. Kręcono tym kadzidłem uwiązanym na sznurku (około metra długości) na wyciągniętym ramieniu wokół głowy. Puszka zataczając koło rozżarzała się i zaczynała dymić białym dymem.
Dobrze podziurkowana (gęstość otworów i ich wielkość ) puszka wytwarzała dym, nie zapalała się płomieniem. Nad głową kręcącego tym kadzidłem powstawało dymne koło - aureola. Po skończonej zabawie oceniano czyje kadzidło jest najlepsze. Wygranie było wielką satysfakcją.
Zabawa w samolot
Do tej zabawy potrzebna była deseczka długości 30-35 cm. szerokości 7-8 cm. i grubości 1,5-2 cm. Najlepiej nadającym się drzewem była brzoza. Z uciętego pnia do palenia wycinało się ostrą siekierką potrzebnych wymiarów deseczkę. Potrafili ją wystrugać siekierą chłopcy w wieku 8-10 lat, czasami nie robiąc sobie większej szkody. Dużym problemem było zrobienie w górnej części deseczki otworu na sznurek. Wiertarkę, a właściwie świdry miał we wsi tylko stolarz czasami jakiś cieśla. Nikt nie odważył się z dzieci iść do stolarza z takim problemem. Narzędzia były szanowane używano ich do poważniejszych robót. Więc dłubano ten otwór gwoździem trochę szpiczastym nożem z jednej strony, drugiej aż do skutku. Teraz należało zamocować sznurek.
Sznurek musiał być plecionką z dwóch lub trzech cieńszych sznureczków tak, że puszczony luźno sam się nie rozwijał - rozkręcał. Do uruchomienia urządzenia potrzebna była większa przestrzeń. Podwórko, pastwisko no i daleko od okien, szyb. Trzeba też było uważać na współtowarzyszy zabawy, żeby nie zranić boleśnie lub nie zrobić coś gorszego. Rozruch tej zabawki polegał na tym, że brało się w rękę koniec sznurka, który był zakończony kawałkiem okrągłego patyczka (podobnie jak sznurek rozruchowy silnika spalinowego) i zaczynało się kręcić całością wokół głowy. Kręcąc coraz szybciej deseczka wpadała w ruch obrotowy skręcając przy tym sznurek do maksimum i zaczynała się odkręcać w przeciwną stronę. Podczas tego kręcenia przecinane powietrze zaczynało drgać, wydawać warkot podobny do pracy silnika spalinowego. Inny warkot był kiedy deseczka kręciła się w lewo, a inny jak w prawo. I znowu skuteczność tego urządzenia zależała od wielu czynników. Miały wpływ na to: jakość sznurka, ciężar deseczki, jej wymiar i spryt kręcącego.
Rzuty kamieniami
Zabawa polegała na tym kto rzuci kamieniem najdalej. Tu należy sprostować: nie rzucano kamieniami, bo ich po prostu nie było. Rzucano grudami. Ziemia - grunt była to mieszanina czarnoziemu z gliną. Po okresie deszczów, a następnie po wysuszeniu powierzchnia jej stawała się twardą skorupą. Uprawa pola pługiem czy bronami kruszyła tę skorupę, tworzyły się właśnie wspomniane grudy. Teraz wystarczyło przejść się po takim polu, nazbierać odpowiedniej wielkości grud i zacząć zawody.
Liczyła się nie tylko odległość, ale jeszcze efekt upadku takiej grudy. Upadek z wysokości bryły na ziemię powodował chmurkę kurzu. Przypominało to wybuch pocisku, brakowało tylko huku. Czyja "kula" upadła dalej i się najlepiej zakurzyła ten był najlepszym.
Miotacz (*).
Do tej zabawy potrzebny był prosty i długi pręt - witka wycięta z krzaku leszczyny lub wierzby oraz drobne wielkości orzecha włoskiego kartofle, jabłka lub inne tej wielkości owoce. Nabijało się takiego kartofla na koniec pręta i umiejętnym zamachem kartofel szybował wysoko, a nieraz tak daleko, że traciło go się z oczu. Uciecha była tym większa im rzut był dalszy.
Zabawy wybuchowe.
W okresie wojny, okupacji na polach czy w lasach znajdowano wiele porzuconej amunicji. Chłopcy zbierali ją w tajemnicy przed rodzicami i chowali po różnych zakamarkach. Ja też znalazłem na skraju lasu bzowickiego kiedy wracałem z Olejowa (chodziłem na nauki przed pierwszą Komunią). Były to dwa kartoniki z szarego grubego papieru. W środku były żółte świecące naboje do karabinu rosyjskiego, po 20 szt. w każdym. Niemieckie naboje - łuski były mniejszej średnicy i stalowe malowane zieloną farbą.
Jak z nich strzelano? Trzeba było delikatnie, tak żeby nie rozkalibrować wylotu łuski wyjąć czubek. Wkładało się czubek naboju w szczelinę deski, lub jakąś inną dziurę i obruszało się ten czubek. Po wyjęciu go usypywało się połowę prochu na papierek wbijało się z powrotem czubek do łuski i zasypywało się prochem do pełna. Tak przygotowany nabój trzymało się w dwóch palcach prochem do góry. Drugą ręką brało się z ogniska palący się patyczek i podpalało proch.
Proch na wolnym powietrzu pali się dość powoli. Po zapaleniu należało wyczekać moment kiedy płomień był mniej więcej w połowie łuski i teraz energicznie odwrócić gilzę spłonką do góry. Czub opadał i zatykał wylot, przez co odcinał dopływ tlenu następowała eksplozja czub wbijał się w ziemię, a łuska leciała w powietrze. Było przy tym trochę huku i strachu. Ale to na początku bo później, kiedy nabierało się rutyny, to i strach znikał i każde odpalenie było udane.Trzeba wspomnieć że takie zabawy nie zawsze kończyły się dobrze. Były osmalenia włosów, skaleczenia palców, a nieraz i większe wypadki.
Starsza młodzież brała się za większy kaliber. Pociski dział przeciwlotniczych miały mosiężne błyszczące gilzy. Nadawały się idealnie na wazony do kwiatów. Stawiano je pod krzyżami, figurkami i ołtarzami w kościele. Nieumiejętne obchodzenie się z nimi kończyły się eksplozją, a w konsekwencji kalectwem a niekiedy śmiercią. Wiem na pewno, że przy takim rozbieraniu tych pocisków stracił wzrok młody chłopak, syn Poluńki (nie znam nazwiska). Mieszkała u wylotu drogi do Olejowa.
ZABAWKI NAJMŁODSZYCH.
Jedyny sklep we wiosce na swoich półkach miał niewiele towarów. Były to artykuły najpotrzebniejsze. Regał o nazwie "zabawki" nie istniał. A więc znowu w tej materii trzeba było być samowystarczalnym.
Dziewczynki miały łatwiej bo bawiły się lalkami. Przy ich tworzeniu wykorzystywały między innymi włókna lnu oraz pakuły. Uczyły się przy tym szycia igłą a czasem i wyszywania. Robiły też na drutach, chłopców także uczono tej czynności. Ja, ośmioletni chłopak, musiałem sobie sam zrobić na drutach szalik na zimę. Nie pamiętam, czy go nosiłem, bo prawdopodobnie zanim go zrobiłem to skończyła się już zima. Była to nauka przymusowa, przy której zawsze chlipałem .
Wirujące śmigło
Dla chłopców najłatwiejszą do wykonania zabawką było wirujące śmigło. Potrzebna do tego była mocna nitka lub cienki sznureczek i gruby ciężki guzik od płaszcza .
Przewlekało się ten sznurek przez dwie dziurki symetrycznie i związywało się końce.
Teraz trzeba było guzik przesunąć na środek, nitkę założyć z jednej strony na palec wskazujący lewej ręki, a drugi na prawy. Sznurek trzeba było trzymać luźno, i całością ze zwisającym guzikiem zatoczyć kilka kółek. Kiedy sznurek był skręcony, energicznie się go naciągało, przez co zaczął się rozkręcać i wprawiać w ruch ten guzik. Bardzo duże obroty guzika i sznurka robiły hałas podobny do syreny alarmowej, może do jakiegoś silnika. W połowie tego rozkręcania trzeba było wyczuć moment i poluzować naciąg, wtenczas rozpędzony guzik skręcał sznurek w przeciwną stronę.
Po skręceniu znowu się go napinało i tak przez cały czas zabawy. Starsze chłopaki obyte z posługiwaniu się kozikiem strugali sobie z drewna rodzaj śmigiełka podobnego do samolotowego. Takie śmigiełko dawało o wiele lepszy efekt i było o wiele cenniejsze od sznureczka z guzikiem .
Zabawki z drewna: bączek i kowale
Młodszym dzieciom, które nie potrafiły posługiwać się nożem pomagali najczęściej dziadkowie. Z kawałka drewna bez użycia
tokarni (bo takiej nie było) strugano zwykłego bączka do puszczania na stole.
Złożoną zabawką były tzw. kowale. Do ich wykonania potrzebne były dwie listewki o długości około 30 cm. i przekroju 1 x 1,5cm. Dwa miniaturowe młoteczki, kowadełko i dwie postacie w pozycji stojącej. To wszystko rzeźbiono z drewna. Nogi tych kowali były rozstawione na grubość tych listewek, tam się je mocowało. Koniec listewki był przymocowany gwoździkiem do jednej figurki, a w połowie tej listwy mocowało się drugą figurkę. Do niej mocowało się koniec drugiej listwy, tylko poniżej (2-3 cm).
Po zmontowaniu wyglądało to tak: na dwóch listewkach ułożonych równolegle, przesuniętych względnie siebie o pół długości listwy i oddalone o 2,3 cm. połączone były tymi figurkami - kowalami. Trzymało się tą zabawkę za wystające końce listewek i przesuwało do środka. Po tym ruchu jedna figurka nachylała się do środka, do kowadełka, a druga odchylała. Przy ruchu przeciwnym, czyli rozciąganiu ruch figurek się zmieniał. Takie ciągłe poruszanie listewkami, przedstawiało pracę dwóch kowali przy kowadle .
Pukawka.
Z krzaka dzikiego bzu - bziny - wycinało się gałąź najgrubszą. Odcinało się odcinek między oczkami długości około dwudziestu paru cm. Pień tego krzewu ma bardzo miękki rdzeń. Po wydłubaniu jego drutem, zostawał gładki otwór o średnicy 8-9 mm. Drugą część tej pukawki strugało się z twardego drewna. Był to popychacz cylindryczny pasujący do tego otworu w bzinie, zakończony uchwytem - rączką. Popychacz musiał być nieco krótszy od tej bzinowej rurki. Z pakuł filcowało się korki, które ciasno wchodziły do tego otworu. Dla łatwiejszego przesuwania się i szczelności moczyło się je śliną. Po wepchnięciu pierwszego korka do oporu zostawał on w "lufie", przy końcu tej rurki. Teraz wkładało się drugi korek i energicznym popchnięciem wpychało go się do środka, a sprężone powietrze z hukiem wypychało ten pierwszy korek.
Zabawka była lubiana przez chłopców, ale była hałaśliwa.
Spisał po latach:
Henryk Śliwa
wnuk Jana Dajczaka Halaburdy z Bzowicy
Stargard Szczeciński, październik 2008 r.
(*) Nazwa proponowana przez Administratorów. Oryginalnie Autor nazwał tą zabawę "Inne zawody rzutu".
|