[źródło: "Kazimierz Olender, "Zapamiętane z dzieciństwa". Sanok 2000, Agencja Wydawnicza "Drukiem".]
Urodziłem się 11.02.1932 r. w Trościańcu Wielkim. Jedno z moich pierwszych wspomnień dotyczy grudnia 1935 r., kiedy to miałem niecałe 4 lata. Mój dziadzio Olender leżał w izbie na katafalku. Tato wziął mnie na ręce i posadził na zaścielonym kilimem łóżku, po lewej stronie. W izbie było dużo ludzi. Pamiętam, jak ojciec uklęknął u stóp katafalku i ze złożonymi do modlitwy rękoma płakał. Babci Olender nie pamiętam, mimo tego, że zmarła półtora roku później niż dziadek.
Wspomnienia z kilku następnych lat wymknęły się z mojej pamięci, by powrócić w 1938 roku. Wówczas przychodziło do naszego domu wielu bezrobotnych za proszonym. Mama dawała im najczęściej kromkę chleba i garnuszek mleka. W 1939 miałem już 7 lat. O polityce nie miałem zielonego pojęcia. W pierwszej połowie lata widziałem mężczyzn stojących grupkami na drodze i rozmawiających o nadchodzących ciężkich czasach.
Wydarzenia zaczęły się naprawdę szybko toczyć w sierpniu 1939 r. Pamiętam, że tato z mamą poszli wówczas na zabawę do "Kółka", gdzie znajdowała się sala i sklep. Wcześnie stamtąd wrócili i zdradzali duże zaniepokojenie. Opowiadali, że na sali pojawił się listonosz z Olejowa i przyniósł duży plik kart mobilizacyjnych. Wszedłszy na scenę odczytywał nazwiska mężczyzn, którzy mieli się stawić do poboru. Zabawa natychmiast się rozleciała. Pozostało zaledwie kilka osób, które nie zostały wyczytane. Reszta z kartami mobilizacyjnymi i łzami w oczach udała się do domów. Orkiestra postanowiła grać dla tych, którzy pozostali. Jednak i tym przeszła ochota na tańce. Dla rozładowania atmosfery muzycy zagrali z dedykacją dla Kazia Zająca, który był lekko niedorozwinięty umysłowo. Wtedy to Kazio miał okazję pierwszy raz w życiu zatańczyć sobie - jeszcze pod koniec II Rzeczypospolitej. Mój ojciec nie dostał karty mobilizacyjnej, a jedynie przez kilka dni przebywał na ćwiczeniach w Załoźcach.
Po 15 sierpnia rozpoczęła się mobilizacja. Z rodzin moich rodziców poszli: Władysław Dajczak, szwagier mojego ojca i brat mamy - Józef Kusiak. Później obaj dostali się do niemieckiej niewoli i pracowali u gospodarzy w Niemczech, dzięki czemu szczęśliwie przeżyli. Pod koniec sierpnia zmobilizowano jeszcze kuzyna ojca - Józefa Olendra zwanego Kowaliszynem, który miał problemy ze słuchem. Tamten ranek był bezchmurny, cieplutki. Józefa żegnały matka i dwie siostry. Matka uwiesiła się mu na szyi i nie chciała puścić. On sam, żegnając się ze wszystkimi, także płakał. Poszedł jednak, niosąc w ręce małe zawiniątko, w którym był chleb na drogę. Odprowadziliśmy go na "Błoto", miejsce we wsi, gdzie znajdował się punkt zborny. Na całym tym odcinku drogi z domów wylegli ludzie. Kobiety przynosiły śliwki, na które był wówczas duży urodzaj, i częstowały zmobilizowanych, życząc szczęśliwego powrotu. Kiedy doszliśmy do "Błota", zastaliśmy tam już wielu łudzi i czekające furmanki. Na każdą siadało po 4 - 5 mężczyzn i odjeżdżało w kierunku Zborowa wymachując rękoma w kierunku płaczących rodzin tak długo, póki nie można ich już było dostrzec zza zakrętu. W rodzinach naszych bliskich zapanował smutek i przygnębienie. Ci, którzy pozostali, dalej jeszcze spotykali się na drodze i rozmawiali. Wiadomo o czym.
W ciągu następnych dni, od strony Załoziec zaczęły nadjeżdżać polskie wojska. Była to artyleria i kawaleria. Artyleria zajęła stanowiska ćwiczebne za wsią od strony zachodniej i oddała parę strzałów w kierunku zachodnim. Kawalerzyści galopowali przez wieś tam i z powrotem, pochyleni, prawie leżąc na koniu. Po nich pojawiły się tabory. Stałem sobie akurat z kilkoma kolegami koło domu mojego stryka Michała na "Klinie", kiedy to polski żołnierz rzucił w naszym kierunku suchary, nazywane przez nas cwibakami. Pierwszy raz w życiu jadłem coś tak dobrego. Do dziś przypomina mi się ich kminkowy smak. Każdego ranka po przebudzeniu widziałem coraz więcej wojska. Nie tylko w naszej stajni przechowywało ono po kilka koni. Żołnierze ustawiali karabiny w tzw. kozły i siedzieli dookoła. Pamiętam że któryś z nich scyzorykiem obierał czerwone jabłko. Zjadł, nie poczęstowawszy mnie. Nie odzywał się i był bardzo smutny. Następnego dnia wszyscy nagle odjechali i już więcej nie zobaczyłem polskiego wojska.
Do pierwszego września nie pojawiły się w Trościańcu także żadne inne siły. Spokój ten okazał się być tylko pozorny.
29 czy 30 sierpnia mama oznajmiła mi:
- Jutro idziesz do szkoły!
Uszyła mi torbę, dała dwa zeszyty, jeden do polskiego, drugi do rachunków i ołówek. l września, o godzinie 7.30 mój tato pewnie jeszcze nic nie wiedział o napaści niemieckiej na Polskę. Przynajmniej nic o tym nie wspominał. Był to bezchmurny i upalny dzień, dzień dla mnie bardzo ważny, gdyż miała się właśnie rozpocząć moja edukacja.
Siedmioklasowa szkoła mieściła się naprzeciwko kościoła. Nikt mnie nie odprowadzał, gdyż sam doskonale wiedziałem, jak tam trafić. Należałem do bardzo samodzielnych dzieci. Musiałem przebyć odcinek około 1 km. Miałem wrażenie, że na drodze jest jeszcze więcej ludzi niż zwykle. Stali w grupach i dyskutowali, a ja nie wiedziałem dlaczego. Kiedy przyszedłem na szkolne podwórze wszędzie było słychać gwar dzieci. Udałem się prosto do mojej klasy, bo wiedziałem, w której będę się uczył. Po chwili weszła pani nauczycielka i powiedziała, żebyśmy poszli na podwórko. Na korytarzach, w dużych grupach, stali nauczyciele i nie zwracali na nas najmniejszej uwagi. Panowała bardzo napięta atmosfera. Po mniej więcej dwóch godzinach woźny dał sygnał ręcznym dzwonkiem, abyśmy wrócili do klas. Tam nasza nauczycielka, młoda blondynka, posadziła nas według wzrostu. Ja siedziałem w drugim rzędzie. Nagle pani znów opuściła klasę. Po powrocie oznajmiła nam, że mamy iść do domu i przyjść na lekcje nazajutrz.
Wracałem do domu z kolegami. Byłem dumny z zaliczenia pierwszego dnia w szkole. Wszedłem na nasze podwórze, gdzie rodzice właśnie zajęci byli narzucaniem obornika na wóz. Ojciec, zauważywszy mnie, poprosił, żebym do niego podszedł. Zapytał, co słychać w szkole. Powiedziałem, że nic nie pisaliśmy, a pani powiedziała, żebyśmy przyszli jutro. Wtedy tato, pokazując ręką na północny zachód, powiedział mi, że na Gdańsk napadli Niemcy i zaczęła się wojna. Nie zrobiło to na mnie większego wrażenia, bo nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji. Po paru dniach wrócił Józio Olender. Daleko nie doszedł, tylko koło Złoczowa, kiedy puszczono go do domu. Nie był jeszcze umundurowany, pozostał mu tylko wojskowy pasek przy cywilnych spodniach.
W dalszych dniach w Trościańcu było spokojnie. Tylko od czasu do czasu przelatywały bardzo nisko polskie samoloty kierujące się do Zaleszczyk i dalej do Rumunii. Ludzie opowiadają, że niemieckie samoloty bombardują Lwów, a nawet Złoczów. Takie wiadomości cieszyły wyłącznie Ukraińców. Formowali oni własne organizacje i oczekiwali przybycia Niemców. Wojsko Polskie uciekło główną drogą Złoczów - Zborów i dalej przez Tarnopol do Zaleszczyk.
****
KONIEC CZĘŚCI CZWARTEJ