dnd, d&d dungeons and dragons
 
Olejów na Podolu
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Strona główna ˇ Artykuły ˇ Galeria zdjęć ˇ Forum strony Olejów ˇ Szukaj na stronie Olejów ˇ Multimedia
 
isa, dnd.rpg.info.pl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Nawigacja
Strona główna
  Strona główna
  Mapa serwisu

Olejów na Podolu
  Artykuły wg kategorii
  Wszystkie artykuły
  Galeria zdjęć
  Pokaz slajdów
  Panoramy Olejowa 1
  Panoramy Olejowa 2
  Panoramy inne
  Stare mapy
  Stare pocztówki Olejów
  Stare pocztówki Załoźce
  Stare pocztówki inne
  Stare stemple 1
  Stare stemple 2
  Multimedia
  Słownik gwary kresowej
  Uzupełnienia do słownika
  Praktyczne porady1
  Praktyczne porady2
  Archiwum newsów
  English
  Français

Spisy mieszkańców
  Olejów
  Trościaniec Wielki
  Bzowica
  Białokiernica
  Ratyszcze
  Reniów
  Ze starych ksiąg

Literatura
  Książki papierowe
  Książki z internetu
  Czasopisma z internetu

Szukaj
  Szukaj na stronie Olejów

Forum
  Forum strony Olejów

Linki
  Strony o Kresach
  Inne przydatne miejsca
  Biblioteki cyfrowe
  Varia
  Nowe odkrycia z internetu

Poszukujemy
  Książki

Kontakt
  Kontakt z autorami strony

 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Olejów na Podolu
Aktualnie na stronie:
Artykułów:1281
Zdjęć w galerii:1876

Artykuły z naszej strony
były czytane
5784881 razy!
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 

Pożegnanie Ojczyzny

część 1



Od wczesnej wiosny w 1945r NKWDziści nachodzili nasz dom. Mieszkaliśmy w ten czas we Lwowie przy ul. Wernyhory 10. Zajmowaliśmy dwa pokoje takie może 4x5m. każdy, bez łazienki i kuchni. Był to dom żydowski, mieszkańców Niemcy zapędzili do getta na Zamarstynowie, nas Polaków przesiedlono na ich miejsce. W tym mieszkaniu było nas pięć osób dorosłych i pięcioro dzieci takich od oseska do dziesięciolatka. Osoby dorosłe - rodzice prawie co dzień byli wzywani na komisariat NKWD. Prześladowania te miały na celu wymuszenie na nas podpisania obywatelstwa ZSSR lub ochotniczego wyjazdu na Zachód, inaczej czeka nas zsyłka na Sybir. Większość ignorowała pogróżki, sporo jednak wyjeżdżało. Ludność Bzowicy, wsi rodzinnej moich ciotek, babci, mojej mamy została parę tygodni wcześniej ewakuowana na Ziemie Zachodnie. Nam udało się dotrwać do końca lipca 45 r.

Któregoś wieczora dwaj cywile (NKWD) przynieśli do domu karty ewakuacyjne dla wszystkich domowników, odmowa ich przyjęcia równała się z natychmiastową wywózką na Sybir. Termin opuszczenia Lwowa - to jedna doba. Na załatwienie innych dokumentów, na spakowanie się, na sprzedaż części mebli, która się nie mieściła w wagonie, na dostarczenie wszystkich bagaży na stację. Rozpacz, nawoływania, panika, totalny chaos, pośpiech. Do odjazdu zostaje parę godzin. Ludzie rezygnują z zabrania niektórego swego dobytku. Mama w furii zrzuca szafę, inne meble z balkonu pierwszego piętra - na dole sterta bezużytecznych desek. Dostaliśmy przydział - pół wagonu takiego do przewozu bydła, bez dachu, na naszą dziesięcioosobową rodzinę. W takim wagonie do kresu podróży jechaliśmy sześć tygodni. Bez możliwości schronienia się przed deszczem, w dni słoneczne przed jego spiekotą, brak toalety, brak wody, ciepłego posiłku, i to towarzyszące cały czas przygnębienie - wygnańca z Ojczyzny. Zostają znoszone na plecach ostatnie toboły, brak jakiegokolwiek transportu, zamknięte ulice dla ruchu kołowego, chyba celowo, pośpieszne rachowanie dzieci, zasuwanie drzwi wagonu, głośna modlitwa, nawet nie wiedziałem w jakiej intencji, bo tyle było powodów, że już nie rozumiałem co się dzieje. Upchnięci na różnych pakach, skrzyniach wystraszeni siedzieliśmy my dzieci cicho, czekaliśmy na odjazd.

Zrobił się już zmierzch, pociąg złożony z kilkudziesięciu wagonów, ruszył, dla nas maluchów był to przyjemne kołysanie, starsi stanęli na podwyższeniach, tak, że głowy im wystawały ponad deski wagonów. Patrzyli jak oddala się widok oświetlonego miasta, jak znikają w ciemnościach wierze kościołów. Dla większości z nich były to widok widziany ostatni raz w ich życiu. Towarzyszyły temu jakieś śpiewy religijne zagłuszane przez stukot kół, szum wiatru - wagony były bez dachu. Nikt nie przypuszczał, że to jest takie ich ostatnie pożegnanie Ojczyzny.


karta ewakuacyjna karta ewakuacyjna

Karta ewakuacyjna Autora z datą 1 czerwca 1945 roku
(kliknij, żeby powiększyć)


Pierwszą stacją na jakiej zatrzymał się pociąg była Medyka. Miasteczko położone na dzisiejszej granicy. Jeszcze pamiętam światła Przemyśla . W dalszej podróży to już i starsi mieli problemy w orientacji gdzie jesteśmy. Miejscem docelowym miała być Łódź. Ale transport jechał dalej w nieznane. Zatrzymywanie się pociągu było bardzo częste, zjeżdżanie na bocznice, zabieranie lokomotywy z naszego transportu, postojów było więcej jak jazdy. Powodem było ustępowanie pierwszeństwa, w wielu miejscach był tylko jeden tor, transportom wojskowym, wracającym z wojny. Te przestoje były też i dobrodziejstwem dla ludzi, bo w ten czas szybko rozniecano ogniska na prędce gotowano jakąś strawę, a jak w pobliżu była rzeka czy nawet jakiś staw z wodą to robiono przepierki, kąpiele, robiono zapasy wody na dalszą podróż.

Zawiązany w pośpiechu już we Lwowie Komitet Transportu dostarczał co jakieś czas komunikaty: że zaraz będziemy wracać z powrotem, bo jakiś polityk dogadał się z Rosjanami, to że zaraz wysiadamy, zawsze było coś z nadziei. Za sprawą Komitetu i za pośrednictwem kolejarzy przekazano do stacji następnych przez które mieliśmy przejeżdżać, apel by tam ludność miejscowa zorganizowała kuchnie polowe i jakiekolwiek posiłki. Były one zbawienne, uchroniły niejednego przed śmiercią głodową. Przygotowana żywność na parę dni podróży już się każdemu dawno skończyła. Głód doskwierał każdemu. Ludność z transportu nie miała żadnej pomocy z zewnątrz. Sama nie mogła wiele zdziałać, była w ciągłym ruchu, powoli ale cały czas się oddalali. Jechaliśmy nieraz kilka kilometrów i już był postój. Innym razem, a było to dość częste, jechaliśmy z powrotem - do tyłu i znów do przodu. Były wypadki, że zabrakło węgla w lokomotywie, w pobliżu był las, to chłopy z transportu nosili na plecach jakieś szczapy i znów można było kawałek podjechać. Były też incydenty na postojach kiedy transporty wojskowe wracające z frontu zatrzymywały się też na tych stacjach gdzie już koczowali cywile. Pijane wojsko ruskie dopuszczało się często kradzieży, a nawet rabunków na dobytku uciekinierów ze Wschodu. Ale był to czas wojny i bezprawia. Wszystko podlegało pod rozkazy wojskowe, gdzie zawsze naczelnikiem był oficer rosyjski, chociaż jednostka była polska.

Nie wiem na jakiej to było stacji, ale spotkały się identyczne dwa transporty. Tamci dopiero się ładowali, przygotowywali do drogi. Obraz podobny jak u nas na początku, płacz, bieganina, na peronie kilkoro dzieci trzymające się za ręce płaczące bez opieki dorosłego. Później się dowiedzieliśmy, że byli to wysiedleńcy niemieccy. Szkoda, że pani Steinbach nie opisuje w swoich wspomnieniach, że były takie dwa transporty obok siebie i że było to za sprawą Niemiec.

Podczas przejazdu już terenów niemieckich, wszyscy bacznie obserwowali nowy krajobraz. Pociąg jechał wolno, podziwiano wszystko nawet lasy, były inne, bo drzewa rosły w rzędach, nikt sobie nie wyobrażał jak to się robi, tam na Wschodzie las rósł sam jak chciał. Domy murowane pod dachówką, duże okna, żadnej strzechy. Był już zmierzch jak pociąg się zatrzymał, po jednej stronie był las, a po drugiej opustoszałe, nie zniszczone z meblami i innym sprzętami te domy, nie było też w nich mieszkańców. Jak dzisiaj sobie uświadamiam to mogło być dzisiejsze Reptowo lub bardzo podobna miejscowość. Co odważniejsi i sprytniejsi szybko pobiegli by z bliska wszystko pooglądać. Później długo i z przejęciem opowiadali po wagonach, co widzieli.

Po krótkiej jeździe pociąg się zatrzymał przed wielką wodą. Pomimo zmroku widać było jeszcze drugi brzeg. Most produkcji wojennej obok ruiny stali zniszczonego wojną drugiego mostu. Popłoch w śród podróżnych czy da się tak dużemu transportowi przejechać, po takim prowizorycznym moście, może się zawalić. Bardzo powoli już w ciemności przejechaliśmy na drugi brzeg. Było jeszcze kilka manewrów w tył i w przód i koło północy stoimy, ktoś idący wzdłuż wagonów oznajmia: koniec podróży - to jest Szczecin - miasto i port. Ludzie zaczęli wychodzić z wagonów, dyskutować, szukać informacji, bocznica przy której staliśmy była nie oświetlona. W mieście też nie było widać żadnych świateł, ale jego lokalizację określały liczne pożary. Tym pożarom towarzyszyły odgłosy wystrzałów z różnej broni. Było już dwa miesiące po wojnie, a tu normalnie jak na froncie.

Ludzie zmartwieni i wystraszeni taką sytuacją zobowiązali Komitet by ten zmusił kolejarzy do wycofania się stąd, ale już nie było kolejarzy, ani lokomotywy. Udało się to dopiero na drugi dzień postoju. Nie wiem czym, ale wiem że przekupiono załogę kolejarską, a ta wycofała transport na bocznicę do Stargardu. Transport stał na wysokości ciastkarni na Piłsudskiego przy elewatorze i ciągnął się w stronę Grzędzic. Nikt się z wagonów nie wyprowadzał. Dorośli pobiegli szukać jakiegoś pożywienia i urzędu PUR-u
(Państwowy Urząd Repatriacyjny) . Urząd ten kierował ruchem ludności dawał zapomogi, przeważnie materialne, jak również organizował zbiorowe punkty żywienia. Po powrocie rodziców była jakaś strawa i wiadomość, że wracamy do Lwowa. Jak się później okazało była to miła plotka. W tych wagonach mieszkaliśmy jeszcze dwa tygodnie, mając nadzieję ,że może jednak wrócimy. Po tym czasie jako ostatni wynosiliśmy swój skromny dobytek do pobliskiego domu. Stał on przy ul. Armii Czerwonej 72, dlatego tu, żebyśmy w razie ogłoszenia powrotu mieli blisko do pociągu. Inni, a jeszcze jak był wśród nich mężczyzna, to zajmowali wolne domy, wille, mieszkania przy głównych ulicach.

W Stargardzie byliśmy chyba drugim transportem, który się tu zatrzymał z uchodźcami . Miasto było zarządzane przez wojsko rosyjskie i polskie PUR-y. Grasowały też po mieście tz. szabrownicy. Byli to ludzie wracający z przymusowych robót ,ale przeważali najeźdźcy z centralnych rejonów Polski. Przeszukiwali oni pozostawione mienie niemieckie, wybierali co cenniejsze rzeczy takie jak: odzież, meble, maszyny i wywozili do Centrali, tak się mówiło na województwo poznańskie, warszawskie.

Ja byłem w rodzinie gdzie były trzy dorosłe kobiety i ja (11 lat). Ponieważ mój ojciec zginął w niewoli jako jeniec, to mama miała specjalne przywileje osadnika wojskowego. Proponowano nam dom w Stargardzie, jakieś tam inne profity, ale babcia i jej najmłodsza córka koniecznie chcieli na wieś. O rozłące nie było mowy, więc postanowiono, że w czwórkę jedziemy na wieś. Zgrupowanie osadników wojskowych - rolników, władze wojskowe rozlokowały w powiecie: kamieńskim, gryfickim i trzebiatowskim. Przekwalifikowali mamie przydział z domu w mieście na gospodarstwo rolne w Trzebieszowie powiat Kamień Pomorski. Nikt z nas nie wiedział gdzie to jest, jak się tam dostać. Znowu pomogły przywileje. Po dwóch tygodniach pobytu w Stargardzie wojskowym transportem z mocno już uszczuplonym dobytkiem, tyle co każdy mógł unieść na plecach, zładowali nas na ciężarówkę i ruszyliśmy w nieznane.

Dojechaliśmy do miasteczka Golczewo. Dalej mieliśmy sobie radzić sami. Pierwszą rzeczą było odnalezienie PUR-u i zdobycie jakiegoś posiłku. Po przenocowaniu na drugi dzień zaraz z rana ruszyliśmy szosą, z dobytkiem na plecach na piechotę do Kamienia Pomorskiego. Kierunek nam pokazano, kazano trzymać się tej drogi aż dojdziemy. O odległości (20 km.) nic nie wiedzieliśmy, tablic drogowych na poboczu nie było, szliśmy tak bez końca, droga się nie kończyła. Kiedy dojrzeliśmy na horyzoncie jakieś miejskie zabudowania było już daleko po południu. Zmęczeni z obolałymi stopami dotarliśmy do drugiego budynku po lewej stronie na samym początku ul. wylotowej w kierunku Szczecina. Tam był punkt repatriacyjny. Ulokowano nas na parterze po lewej stronie od wejścia.

Obudziłem się dopiero na drugi dzień przed południem. Mamy i cioci już nie było załatwiali dalsze formalności. Dowiedziałem się od rówieśników, którzy już znali miasto, bo przyjechali tu parę dni wcześniej, że jest tu wielka woda - morze. Za pozwoleniem babci mogłem iść zobaczyć. W mieście zupełnie pusto, żadnych ludzi, kilku wojskowych, ale oni byli czymś zajęci i nie zaczepili mnie. Dotarłem nad zalew, wydał mi się bezkresny, właśnie jak morze, którego jeszcze nigdy nie widziałem, przy brzegu zacumowane jakieś barki - duże łodzie, a bliżej mola piękny biały okręt pasażerski. Długo chodziłem koło niego, wypatrywałem czy nie ma czasami tam jakiegoś Niemca, bałem się wejść na jego pokład. Odwagi dodał mi nadciągający deszcz, szybko schowałem się do jego wnętrza. Nigdy nie byłem na statku, więc przeżycie spiętrzone. Dalej nie opuszczał mnie lęk, a może ktoś tu się gdzieś schował, może odpłynie, na pewno szuka mnie już babcia, miałem być krótko. Patrzyłem przez okno - bulaj na fale za moment wydało mi się że naprawdę płynę. Wybiegłem na pokład, nie - stoimy. To z powrotem, i tym razem to już czułem się jak marynarz. Płynąłem gdzieś do Afryki, po innych morzach, nie mogłem wracać bo padał deszcz, byłem usprawiedliwiony.

Na drugi dzień podobnie - mama z ciocią załatwiają sprawy, a ja pędem znów na mój statek, takiej rozkosznej zabawy nie doznał chyba żaden z moich rówieśników. Po kilku dniach zabawę przerwała dalsza wędrówka do Trzebieszowa. Wieś jakiej do tej pory nie znałem. Zabudowania murowane, droga brukowana, elektryczność jak w mieście, tylko prądu nie było, znowu cisza, nie ma ludzi. Później się dowiedziałem, że mieszka już tutaj kilka wojskowych rodzin, ale po różnych częściach wioski, było też kilka osób starszych z małymi dziećmi, zapewne ich wnuki. Byli to Niemcy którzy zostali bo chyba mieli też nadzieję na powrót bliskich.

W pobliżu nie mieszkał nikt. Gospodarstwo jakie zajęliśmy było opuszczone przez Niemców o nazwisku Butch, zrobili to na pewno w pośpiechu ponieważ pozostawili w nim wiele sprzętu, meble, naczynia kuchenne, nawet na oknach stały w doniczkach kwiaty wprawdzie przyschnięte, podlane, później odrosły. Liście miały charakterystyczny zapach, były to pelargonie. W pomieszczeniach gospodarczych wiele różnych narzędzi w drewutni drzewo na opał i czego do tej pory nie widziałem , to był tam brykiet.

Do szkoły nie chodziłem, bo nie było jeszcze nauczycieli. Miałem więc sporo wolnego czasu, który wykorzystywałem na zabawy polegające na szperaniu po szopkach, strychach, niezamieszkałych domach i różnych tam zakamarkach. Znosiłem przeważnie jakieś żelastwo tj. ramy rowerowe, koła i wszystko co się nadawało do roweru. Całych, kompletnych nie było ani jednego. Prawdopodobnie Niemcy rozbierali rowery na części przed Ruskimi, był to ich najcenniejszy łup wojenny. Z rozmowy rodziców rozumiałem, że mieszkamy tu tymczasowo i na pewno wkrótce wrócimy. Ja jednak dalej chodziłem i znosiłem różne rzeczy. Raz znalazłem ukrytą na strychu jakiejś szopy maszynę do szycia. Umęczony przyniosłem wreszcie do domu, uradowany ze zdobyczy czekam na pochwałę, bo zawsze zbierałem bury za swoje wyczyny i tym razem nie było inaczej. Ciotka wpadła w wielką furię, że ściągnę w końcu jakieś nieszczęście na nas. Niemcy jak tu wrócą to nas wymordują za to. Nie wolno mi dotykać nie swoich rzeczy i mam natychmiast odnieść to z powrotem tam gdzie to leżało.

Skruszony ze spuszczoną głową odniosłem, ale do swojej stodoły i schowałem w słomie. Później się przydała. Schowałem też tam duży obraz, reprodukcja, teraz wiem że jest to "Zachód słońca na wrzosowisku" francuskiego malarza, mam ten obraz do dzisiaj. Chowałem też i inne rzeczy, miałem nosa na znajdywanie i broni wojskowej. Pierwszym moim trofeum był wojskowy bagnet z piłą z jednej strony i metalową pochwą, prawie jak nowy. Oddałem go koledze jak znalazłem na ogrodzie w kukurydzy karabinek z nabojami w komorze, typu Mauzer. Naboje szybko wystrzelałem, miałem trudności w zdobyciu następnych. Kiedyś pojechałem z babcią do Stargardu do rodziny i zwierzyłem się bratu ciotecznemu o problemie i dostałem od niego całą torbę naboi z taśmą, tak na oko powinny pasować. W drodze powrotnej, to już było po przesiadce w Dąbiu, po kryjomu by nie zauważyła tego babcia z tą torbą poszedłem do toalety w wagonie, tam zamknięty zabrałem się za wyciąganie tych naboi. Szło to dość opornie, nie miałem żądnych narzędzi i nie bardzo sobie z tą robotą radziłem. Wyjęte pociski zbierałem do torby a taśmę wyrzucałem przez okno. Trwało to rozbieranie dość długo, bo za trzecim razem babcia już nie żartowała i musiałem wyjść. Robotę miałem skończoną , a naboje dały się ukryć w spodniach za paskiem tak, że się sprawa nie wydała. Były jednak ciut za długie, bo nie mogłem docisnąć i zamknąć zamka, ale pomagałem sobie drewnianym młotkiem i strzelałem sobie dalej.

W samotnym domku, bez innych zabudowań, który stał po lewej stronie przed Jurgą jak się idzie w kierunku Chrząstowa, na strychu znalazłem dwa kartony naboi do pistoletu, było ich może ze trzydzieści. Na drugi dzień bawiliśmy się z chłopakami w lesie za stawami, pod lasem. Tam były ślady koczowania uchodźców. Były okopy, jakieś połamane wozy i inne rzeczy. Tam znalazłem pod igliwiem pistolet, dużą dziewiątkę, w magazynku było sześć naboi, była trochę zardzewiała. Pobiegłem ze zdobyczą szybko do domu. Czyszczenie, smarowanie, uruchomienie, wszystko działa. Znalezione wcześniej naboje pasowały, były tego samego kalibru. Siedziałem na drabinie w oborze, ładowałem i rozładowywałem, a naboje spadały obok w siano. Robiłem tak parę razy bo przy tej operacji pistolet czasem się zacinał, aż za którymś razem wypalił, pocisk trafił w żłób, przy którym stały uwiązane krowy, jedna była z UNRRY, a jedna poniemiecka, szczęście, że nie trafiłem w żadną.

W moim arsenale miałem jeszcze karabin maszynowy z jakiegoś pojazdu, nie miał kolby tylko jakieś uchwyty i jeden pancerfaust. Przy jakiejś tam okazji sprawa się wydała, milicja zrobiła rewizję w domu znalazła wszystko. Mnie i kolegę, któremu dałem "Mauzera" zabrali na posterunek, nie mogli nas zamknąć z kryminalistami, a innego pomieszczenia nie mieli, to zamknęli nas w magazynie takiej właśnie skonfiskowanej broni do wieczora. Kiedy mnie wypuszczali to niechętnie opuszczałem to miejsce. Z dwóch powodów, takiej sali zabaw już nigdy nie miałem i świadomość co mnie czeka w domu. Po tym zdarzeniu dość szybko wróciłem do swoich codziennych zajęć.


Spisał po latach:
Henryk Śliwa
wnuk Jana Dajczaka Halaburdy z Bzowicy
Stargard Szczeciński, lipiec 2012 r.





Henryk Śliwa:
Pożegnanie Ojczyzny

 

 

część druga





 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Komentarze
zdzich dnia sierpnia 02 2012 22:44:14
Panie Henryku dziękuję za osobiste wspomnienia opisujące losy Kresowian pod koniec i tuż po wojnie. Czekam na drugą część, oraz zachęcam innych użytkowników do prezentacji podobnych wspomnień z tego okresu. Obecne media i politycy tą tematykę najchętniej przemilczają.
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Dodaj komentarz
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl


Copyright © Kazimierz Dajczak & Remigiusz Paduch; 2007-2020