dnd, d&d dungeons and dragons
 
Olejów na Podolu
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Strona główna ˇ Artykuły ˇ Galeria zdjęć ˇ Forum strony Olejów ˇ Szukaj na stronie Olejów ˇ Multimedia
 
isa, dnd.rpg.info.pl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Nawigacja
Strona główna
  Strona główna
  Mapa serwisu

Olejów na Podolu
  Artykuły wg kategorii
  Wszystkie artykuły
  Galeria zdjęć
  Pokaz slajdów
  Panoramy Olejowa 1
  Panoramy Olejowa 2
  Panoramy inne
  Stare mapy
  Stare pocztówki Olejów
  Stare pocztówki Załoźce
  Stare pocztówki inne
  Stare stemple 1
  Stare stemple 2
  Multimedia
  Słownik gwary kresowej
  Uzupełnienia do słownika
  Praktyczne porady1
  Praktyczne porady2
  Archiwum newsów
  English
  Français

Spisy mieszkańców
  Olejów
  Trościaniec Wielki
  Bzowica
  Białokiernica
  Ratyszcze
  Reniów
  Ze starych ksiąg

Literatura
  Książki papierowe
  Książki z internetu
  Czasopisma z internetu

Szukaj
  Szukaj na stronie Olejów

Forum
  Forum strony Olejów

Linki
  Strony o Kresach
  Inne przydatne miejsca
  Biblioteki cyfrowe
  Varia
  Nowe odkrycia z internetu

Poszukujemy
  Książki

Kontakt
  Kontakt z autorami strony

 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Olejów na Podolu
Aktualnie na stronie:
Artykułów:1281
Zdjęć w galerii:1876

Artykuły z naszej strony
były czytane
5785447 razy!
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 

Przygody myśliwskie hrabiego Wodzickiego i strzelca Starka


Opisane z humorem - miejscami złośliwym - perypetie hrabiego Kazimierza z jego niezbyt odważnym sługą. Jednakowoż biedny strzelec Stark miał szczęście. Dzięki tym wspomnieniom trafił do historii. I teraz, obok samego Kazimierza Wodzickiego i Róży z Wodzickich Potockiej jest trzecim XIX-wiecznym mieszkańcem Olejowa, o którym pozostało tak dużo informacji w źródłach.

Prawdopodobnie chodzi tu o Karola Starke, wymienionego w księdze chrztów parafii rzymskokatolickiej jako "adjutor in sylva praefecti sylvarum in Olejów", czyli pomocnik leśniczego. 26 listopada 1865 w olejowskim kościele miał miejsce chrzest chłopca o imieniu Jan od Krzyża (łac. "Joannes (a Cruce)"), urodzonego dwa dni wcześniej. Adres - dom numer 1 w Olejowie, czyli olejowski dwór. Rodzicami dziecka byli Karol Starke, wspomniany "ajutor in sylva...", syn też Karola Starke i Antonii z domu Wójcikiewicz, oraz Paulina z domu Tyczyńska, córka Jana Tyczyńskiego i Julianny z domu Nowak. Jako rodzice chrzestni występują Seweryn Starke, szewc w Olejowie i Franciszka żona Józefa Żukowskiego, kucharza z Olejowa. Poród odebrała olejowska akuszerka Justyna Miaskowska, a sakramentu chrztu udzielił ksiądz Władysław Drozdowski.




[źródło: Kazimierz hr. Wodzicki: Wspomnienia z życia łowieckiego. Wydanie drugie. Lwów 1928. Nakładem Małopolskiego Wydawnictwa Łowieckiego]. Zachowano oryginalną pisownię.

Aby psalm żałobny zaśpiewać nade mną, należy poznać mego strzelca Starka, którego znajomi moi nazywali Schwach(*), od dnia bowiem nieszczęśliwego zajścia z odyńcem, stał się on tchórzem pierwszorzędnym i wielce dla mnie szkodliwym. Był on czarną gwiazdą mego horyzontu myśliwskiego, istnym prześladowca moim, a katem dla psów, o czem poświadczy dalsze opowiadanie.

Działo się to 27 września 1867 r., gdy miałem powracać do domu z wyprawy myśliwskiej na dzień św. Michała(**). Posiadałem wtedy siedm doskonałych psów z guwernantką Gazdunią suką nieporównanych cnót i zalet. Psy te jednak były zagoniste do tego stopnia, że nieraz część pory, przeznaczonej na polowanie, traciłem na odszukiwaniu ich. Po kilku dniach, niezbyt szczęśliwych, stojąc na szczycie góry, dowiaduję się, że wskazane mi niedźwiedzie posunęły się wyżej, więc nie było do pogoni czasu, i miałem już nadół się spuszczać, gdy hucuł mi mówi: "Co mi Pan da, jak mu napędzę niedźwiedzia?" Ofiarowałem mu 10 złr. i układ został zawarty z warunkiem, że ja psów nie puszczę, bo on miał swojemi sobakami gonić. Śliczne to były psy, przypominające górskie szkockie, jeden zupełnie biały, drugi z czarnemi łatkami i czarnemi uszkami, rozumne, miały duże oczy z wyrazem odwagi, obydwa kudłate. Odchodząc, uśmiechnął się ten zamożny pasterz, i mrugając oczami, rzekł: "Ja wiem, gdzie on leży pod skałą".

Jakby mnie na siedm koni wsadzono, zapomniałem o zawodach, zmęczeniu i zniechęceniu. W chwili, gdy na uboczy, dosyć spadzistej, mieliśmy się postawić, mówię Starkowi: "Nie puszczaj psów bez głosu mojej trąbki, bo się znowu zagonią". Stawiają mnie na ścieżce wydeptanej, jak twierdzili, przez niedźwiedzia, pod omszonym świerkiem. Rekognoskuję teren, i poczynam się niepokoić widokiem moich psów, siedzących nad lasem, obawiając się ich skomlenia i szczekania. Niebawem odezwał się basem jeden owczarski pies, zawtórował mu drugi barytonem, a pasterz poświstuje i nawołuje niedaleko ode mnie. Wtem słyszę łomot, jakby kilku sztuk uciekającego bydła, łamanie suchych gałęzi i przewracanie kamieni, i na zakręcie ścieżki widzę olbrzymia głowę burego niedźwiedzia, zbliżającego się do mnie.

Byłem już przygotowany i złożony do strzału, gdy mój wróg myśliwski, ujrzawszy niedźwiedzia, a zapomniawszy o moim rozkazie, puszcza wszystkie psy, wołając pełnym głosem po kilkakroć: "Husz, husz pieski!" Psy, widząc na oko niedźwiedzia, z wściekłością i wrzawa rzucają się nań i zbijają z uboczy nadół. Pomimo rozpaczy, nie poszedłem rozprawić się z moim Starkiem, lecz puściłem się nadół po uboczy, złożonej z ruchomych i omszonych okrągłych kamieni, przerżniętej strumykiem.

Niedźwiedź pełnym galopem pędził, i przesunął się koło pobereżnika, który mu nabój śrutu i siekańców cisnął, widocznie nie dokuczywszy tem zwierzowi, który wcale nie zmienił toru swego pochodu. W tej chwili odgrywa się przed mojemi oczami nader ciekawa scena, godna artystycznego pendzla i wprawnego pióra: Przystojny, młody hucuł, brunet ciemny, jak cygan, z zapiętą guńka na guzik u szyi, z wiszącemi rękawami, biegnie obces na niedźwiedzia z dzidą i głośnym krzykiem. Gdy już był od niedźwiedzia na 15 kroków, odwagi mu zabrakło, rzucił dzidę i począł umykać. Zwierz w kilku susach dopędza go, siada i zdziera mu guńkę, rad ze swej zdobyczy, targa ja, pomimo, że psy mu się do kudłów dobierały, a mój hucuł nie ustaje w biegu, jak antylopa mknie ku kolibie i dopadłszy jej, jednym susem wskakuje do wnętrza.

Byłem oddalony od niedźwiedzia może na 150 kroków, i gdyby nie brak oddechu i trzęsące się nogi po kilkunastu przewróconych koziołkach, byłbym do niego strzelił. Zwierz, potargawszy hucułowi guńkę, pędził dalej galopkiem. Tu znowu mój wróg dał mi się we znaki, widząc odbytą z guńka operację, ze strzelba w ręku wdrapał się na szczyt świerka i tam się usadowił. W tej chwili niedźwiedź rozjuszony siadł i gotował się do stoczenia walki z psami na łące nad strumieniem. Mój strzelec, zamiast oczekiwać mego spotkania ze zwierzem, mimo, iż widział mnie pędzącego, zamiast podgonić strzałem niedźwiedzia i uratować rozjadłe psy, krzyczy ciągle przeraźliwym głosem z wierzchołka drzewa: "Husz, husz!" Psy, w ten sposób podniecane, rzucają się na niedźwiedzia, a mój rudy Śpiewak wskakuje mu na grzbiet i wgryza zęby w ucho. Niedźwiedź siada, ściąga z siebie łapa Śpiewaka, przyciska do łona, puszcza go, i galopuje dalej wolno. Gdy nadbiegłem, pies ten sans peur(***) już nie żył.

Co Starkowi powiedziałem, nie można drukować, lecz wyznać muszę, że mi się ulżyło, i popędziłem za niedźwiedziem, miotany pragnieniem zemsty. Pogoń trwała półczwartej godziny, ciągle miałem zwierza na oku, jednak nigdy na strzał. To siadał i bił się z psami, to ku nim skakał, a często, widocznie zmęczony, warował po kilka minut na miejscu. Jak się dostał na górę, nad rzekę, tego do dzisiaj zrozumieć nie mogę, ja zaś widząc, że go nie dopędzę, i że z psami stoi w miejscu, zbiegłem nadół, przebrodziłem rzekę, chcąc ztyłu zajść mu drogę, lecz ściana, istne urwisko, składająca się ze żwiru, nie dozwoliła mi krokiem ku górze postąpić.

Brodząc po wodzie, widzę nad tem urwiskiem spoczywającego niedźwiedzia, już tylko z dwoma psami, a w tejże chwili nadbiegającego chłopa, rzucającego na zwierza toporek, który mu wbił w grzbiet. W okamgnieniu przypada misio ku chłopowi, siada, łapą sięga, ciągnie go pod siebie i drze pazurami. Serce mi pękało, nie mogąc wgórę strzałem dosięgnąć, a psy, zamiast atakować niedźwiedzia, poczęły, wyjąc, lamentować. Nie było chwili do stracenia, obszedłszy może 20 kroków wodą, wdrapałem się na górę i biegnę ku temu miejscu, lecz nic dojrzeć nie mogę. Przed klombem, objętości sześciu sążni kwadratowych gęstej, młodej świerczyny, leży moja Gazdunia i do gąszcza chrypliwym głosem szczeka, za gęstwiną zaś leży stary pies leśniczego, i kiedy niekiedy głosem się odzywa - przede mną polanka ćwierćmorgowa.

Ledwie miałem dosyć czasu odetchnąć, gdy Gazdunia, na widok swego pana, rzuca się z wściekłością do gąszczu, lecz wnet szybko się cofa, a za nią, z podniesioną łapą, wysuwa się niedźwiedź. W tejże chwili zaryczał, począł mruczeć, siadł na zadzie i pomału się dźwignął, wystawiając łapy ku mnie, i okazując miejsce gołe bez futra pod łopatką. W to miejsce wymierzywszy, strzeliłem. Niedźwiedź objął swą głowę łapami, straszliwie mruknął i runął na murawę jeszcze kwiecistą, po chwili zaryczał i ponownie się dźwignął, wskazując mi ranę, z której jucha spływała. Strzeliłem raz drugi, poczem padł i ciężarem swoim zgiął dosyć dużego świerka.

Oglądnąwszy się, spostrzegłem za sobą forstmeistra Schmatere ze strzelbą na ramieniu. "Jakto zawołałem pan nie masz odwiedzionych kurków?" Bez najmniejszego wzruszenia w głosie odrzekł mi: "Ja wiedziałem, że go pan hrabia zabijesz". Działo się to o 13 kroków od rozjuszonego niedźwiedzia! Muszę wyznać, że odwagę i zimną krew jego podziwiałem, widziałem bowiem z niedźwiedziami i dzikami mniej więcej niebezpieczne zajścia, lecz tu kłapnięcie z drugiej mojej lufy byłoby nas obu życia pozbawiło.

Pytam się o nieszczęśliwego chłopa i dowiaduję się, że go do wsi odwieziono, ale bez nadziei życia, zdarł mu bowiem niedźwiedź szmat skóry od głowy do kolana. Wtedy dowiedziałem się, że zaciągnąłem dług wdzięczności, gdyż p. Schmatera zakazał strzelać strzelcom, i w ten sposób ułatwił mi spotkanie z niedźwiedziem. Była to stara, jak się zdaje, jałowa niedźwiedzica ze zjedzonemi żółtemi zębami. Psów mi nie zabiła, lecz tak poturbowała, że żaden prosto chodzić nie mógł.

Po dosyć skromnej wieczerzy, gdy potłuczone kości na ziemi złożyłem, i począłem uspokajać rozhukana wyobraźnie, wszedł leśniczy i prosił mnie, abym wyszedł na ganek, gdzie cała gromada z wójtem na czele czekała, chcąc mi podziękować za ubicie tej niepospolitej szkodnicy. Dźwignąłem się z dosyć kwaśna mina, wyszedłem do gromady, przyjąłem dziękczynne wyrazy, i wzamian wywdzięczyłem się trunkiem, zawsze dobrze przyjmowanym.


IV

Roku 1869, 19 września polowałem w lasach, czyich, tego z nas nikt nie wiedział. Dla myśliwego na niedźwiedzia granice nie były strzeżone i częstokroć można było polować z hałasem dzień cały, a nie spotkać straży leśnej. Pasterze nam oznajmili, że w jarze gęsto zarośniętym codzień widują niedźwiedzicę czarną z piastunem, nie wyrządzającą żadnej szkody.

Była to jedna parcela lasu, aby zaś zrozumieć trudności, nasuwające się myśliwemu, trzeba tu naszkicować taki las: Ta parcela obejmowała 1200 do 1500 morgów, przerżniętą była parowem, kończącym się łąką czyli pastwiskiem, zasypanem kamieniami, po obu zaś stronach wznosiły się wysokie ściany z mieszanym drzewostanem. Z tego lasu wycięto i wywieziono stare drzewa, natomiast zasiała się świerczyna i jedlina, dająca zwierzynie schronienie bezpieczne, bo zupełnie nieprzystępne dla człowieka.

Rozstawiamy się od szczytów gór, a zdołu puszczono psy. Po chwili jeden się odezwał, za nim inne, i wnet całym chórem pędza na mego sąsiada. Słyszę strzał i miga mi się w gąszczu czarna postać, a za nią wszystkie psy. Strzał zbił ją na lewo, i poczęła dążyć do parowu, na druga ubocz. Puściłem się w pogoń przez gęstwinę w porze właściwej naszym górom, w której to ani deszcz, ani mgła, lecz mieszanina owych dwóch wilgoci, wroga dla prochu i kapsli, przenika aż do kości. Słyszę ujadanie psów, zbliżam się, i widzę gąszczyk mały, drżący od ruchów zwierząt. Przekonany, iż lada chwila wypadnie na mnie niedźwiedzica, stoję pod drzewem i zasłaniam kurki ręką. Trwa to już dosyć długo, gorączka się wzmaga, zły duch mi szepcze: idź do środka, zabijesz, a cofnąć się w potrzebie zdołasz, - lecz rozsądek nakazywał stać i czekać i nie rwać się do smoczej jamy.

Pokusa jednak wzrasta i, niestety, zwalcza mnie, zakrywam kurki i wciskam się w ów gąszcz mokry. Wnet ujrzałem niedźwiedzicę, siedzącą na zadzie, i wspartą na przednich łapach, otoczoną półwiankiem rozjadłych psów. Gdy mnie ujrzała, spojrzała słodko swemi pięknemi oczami. Śliczny to był obrazek i głęboko utkwił mi w pamięci na całe życie. Ona się nie ruszyła, a ja, nie widząc nic prócz łba, mordy i łopatki, wymierzyłem pod głowę i strzeliłem, poczem cofnąłem się szybko pod moje drzewo, widząc, iż niedźwiedź się powalił, że kupa psów go obsiadła i wszczął się hałas, mogący obudzić człowieka z letargu.

Po kilku minutach słyszę szelest i głosy psów, wreszcie strzał. Niepospolicie zaciekawiony biegnę, i widzę pięciu naganiaczy, stojących na polance, uzbrojonych w dzidy, piki i drągi, czekających z determinacją na pojawienie się zwierza. Niedźwiedzica z przestrzeloną łapą wpada w środek chłopów, siada i zdrową przednią łapą wali pierwszego, drze mu udo, wstaje, chwyta drugiego, ciska nim o ziemię i gryźć mu poczyna nogi. Wołam na mego towarzysza, stojącego bliżej tego grona: strzelaj, on mi zaś odpowiada: jedna wystrzelona, druga kłapie.

Straszna i dramatyczna chwila! Chłopi w osłupieniu, gdyby posągi nieruchome, mogła ich była wszystkich zmasakrować, a ja, pomimo szalonego pędu z góry, byłem w oddaleniu 200 kroków, gdy niedźwiedzica, przez psy szarpana, z miejsca się ruszyła i pogalopowała do pierwszego gąszczu, gdzie spoczęła w tej nie do zdobycia fortecy.

Oczywiście do środka nikt nie chciał wejść, a mnie siłą powstrzymywano. Krzyczeliśmy, rzucaliśmy kamienie, nic jej wystraszyć nie zdołało, a psy, mimo wszelkiego rodzaju zachęty, nie odważyły się wpaść do środka. Zdawało się, żeśmy doskonale ten gąszczyk obstawili, prawda, że nas tylko było trzech, bo reszta myśliwych po zajściach opisanych znikła, musieli się schronić pod ziemie, a mój Stark pierwszy, bo od rana go nie widziałem i niedźwiedzica wysunęła się jednym klinem bez strzału, psy za nią, lecz już z pewnem uszanowaniem o kilkanaście kroków od niej. Przebiegła przez jar, i na drugiej uboczy usadowiła się w podobnem asilum. Użyliśmy tej samej taktyki, z tym samym skutkiem, gdyż nas już tylko dwóch pozostało, a psy coraz wolniej i leniwiej ją atakowały, a takie sceny odgrywała nam w ciągu całego dnia sześć czy siedm razy.

Już mijała godzina czwarta, a w nogach, gardle i płucach już była dziewiąta, u psów zaś jeszcze późniejsza, gdy ta nieśmiertelna niedźwiedzica usadowiła się i przywarowała w gąszczu, a mój Stark się zjawił z dwoma zabłąkanemi psami.-"Stark, idź do góry, puść psy i strzel w krzaki, a my się dołem rozstawimy". Stark błędnemi oczami spojrzał na mnie i grobowym głosem odpowiedział: - "Za nic w świecie, wolę umrzeć". - "No, to wyleź na drzewo, i z drzewa strzel do gąszczu". Tę dyspozycje uznał za stosowną, wydrapał się jak wiewiórka na świerka i strzelił.

Niedźwiedzica wyskakuje na trzech nogach, z podniesioną łapą postrzeloną, z paszczą otwartą i z wiszącym z boku językiem. Ja stoję od niej na 30 kroków na łące bez drzewa, koło mnie mały potoczek, ona zaś biegnie nadół poza dwoma świerkami. W tej chwili składam się, zdecydowany strzelić wtedy, gdy te dwa drzewa minie. Złożony, ze strzelbą na świerki wycelowaną, nie patrzyłem przed siebie, dopiero szelest jej galopka i groźne mruczenie zwróciło moją uwagę.

Było nieco za późno do celnego strzału, szczególnie dla tak zelektryzowanego strzelca, jakim wtedy byłem. Wymierzyłem o ile mogłem i strzeliłem, - ona zaryczała i w większym jeszcze pędzie w potężnych susach przyskoczyła do mnie na trzy kroki, siadła, dźwignęła się na zadzie i zdrową łapą sięgała po moją czapkę, a może i głowę. Jej paszcza dominowała nade mną o łokieć, przyłożyłem lufy i Hubert, Diana i Nemrod opiekowali się mną, bo mimo całodniowej wilgoci lufa wystrzeliła, kula wysadziła mózg, a niedźwiedzica runęła wtył do potoczka bez znaku życia.

Mój alter ego, widząc mnie w takiem niebezpieczeństwie, biegł, ile mógł, wszakże już strzelić nie zdołał, a gdy zobaczył niedźwiedzicy łapę nad moją głową, padł i dostał tak gwałtownej palpitacji serca, żeśmy go wodą oblewali, odzienie rozpruli, i już mu chciałem krew puścić, gdy wreszcie przytomność mu powróciła. Mój Stark, stojąc za nami, mówił do siebie: "A mnieby to potrzebne było!"

Dodać tu muszę, że z nami było dwóch uczonych leśniczych z Mariabrunn, którzy, zobaczywszy rano niedźwiedzice, już się nie pokazali, przy trupie wszakże zaraz się pojawili, aby go oblać. Pytałem, czy nie mogli strzelić, odpowiedzieli mi z flegmą: "My do postrzelonego niedźwiedzia nie strzelamy". Niedźwiedzica miała dużo pokarmu, nawet ciekło mleko, wiec oczywiście piastuna na drzewie umieściła, lecz gdzież go szukać w takiej otchłani, ze zmęczonemi psami i o piątej godzinie wieczorem.

Niejeden się śmieje z dykteryjki, że strach włosy i czapkę podnosi, muszę jednak wyznać, że doznałem tego uczucia cztery razy w mem życiu, i dodać muszę, że mnie włosy przez 24 godzin bolały i czesać się nie mogłem, powtóre, że wzruszenia sprawiają gorączkę, która mnie raz w nocy śpiącego z łóżka na podłogę wyrzuciła. Doznałem tej dziwnej, niemiłej i trudnej do opisania sensacji, gdy austrjacka piechota do mnie strzelała - po raz drugi, gdy siedziałem na drzewie, a pode mną kłapał dzik zębami i stąpał nogami ze złości, trzeci raz zaś, kiedy mnie z koniem odyniec powalił, wreszcie w opisanem zetknięciu z niedźwiedzicą. (...)

W r. 1870 było dużo niedźwiedzi w górach i dosyć się nisko trzymały. Mówiono nam, że jest duży srokaty niedźwiedź (tak go pasterze zdefinjowali), młody, dwuletni, i niedźwiedzica z dwoma piastunami. Ponęta i pokusa aż nadto dostateczna, żeby się wybrać na te łowy przy wschodzie słońca, z obfitą rosą i w nader pogodnym dniu.

Wszystko nam sprzyjało, psy były wesołe, nieznużone, skomlące z radości i niecierpliwości, powietrze spokojne, listek żaden się nie ruszał, a na każdej szpilce błyszczała diamentowa kropla. Stanąwszy na szczycie, byliśmy otoczeni pasterzami i pastuszkami, mówiącymi nie bardzo zrozumiałą mową, której treść była ta, że pięć niedźwiedzi przebywało tu przez całe lato, że je codzień widują, i wczoraj jeszcze chodziła niedźwiedzica, rozbijając mrowiska. Naszym przewodnikiem był siedmdziesiecioletni leśniczy, mający na sumieniu nie mniej nie więcej jak 38 niedźwiedzi, i od niego to kupiłem był nieocenioną sukę Gazdunię. Rozpatrzywszy się, kazał psami od samego dołu podłożyć, nas zaś postawił na górskiej drożynce.

Przede mną rozlegały się przestrzenie większe jak Monaco, Lauenburg lub Lippe, poprzerzynane bezdennemi jarami, zawalone kłodami, łomami i zgniłemi piętrzącemi się barykadami, z klombami kapryśnie rosnących jałowców i czarnych jodłowych zarośli. Na tym ogromnym obszarze rozrzucone były zielone, barwiste polanki, a wszystko otoczone błękitnem światłem w ramy różowe oprawionem.

Większego i piękniejszego świata i szatan nie mógł pokazać Chrystusowi Panu, gdy pokusami począł z nim walczyć. Koło mnie wijąca się skalista drożynka, przede mną zielony dywan świerczyny zwartej w ścianę, za mną piętrzące się, stożkowate skały, a pośród nich rosnące młode brzozy omszone i wielce jeszcze zmęczone srogą zimą ze swemi wichrami i śnieżycami.

Gdy tak dusza moja się rozkoszowała, nadszedł leśniczy i posunął mnie nad parowek ze sączącą się leniwo wodą, mówiąc: "On tedy
zawsze przechodzi". Siadłem i położyłem strzelbę koło siebie, mówiąc: Będzie czy nie będzie niedźwiedź, ten dzień ubarwi mi pasmo moich wspomnień. W miarę podnoszenia się słońca, zmieniało się tło obrazu, światła i cienie przeistaczały się, cisza wszakże niczem nie była przerwana. Mija godzina i druga - nic nie słychać, to wół zaryczy, sojka zaskrzeczy, ptaszyna do piskląt zakwili, głodny pastuszek smętnie zanuci i znowu milczenie.

Wreszcie Stark zatrąbił, ale gdzie zdawało się na innym świecie. Pomyślałem sobie: "Zanim do nas dojdzie, noc zaskoczy". Stojąc na górze, widziałem mego strzelca, gajowych, tu i ówdzie migające się psy po gąszczach, o kilka tysięcy kroków pode mną. Trwało to bardzo długo, bo się psy rozbiegły na tej przestrzeni bez granic, wreszcie stary pies zaszczekał i zawył, przybiegł drugi i poprawił, poczerń nader wolno posuwa się ku nam gon.

Widocznie niedźwiedź pruł największe gąszcze, psy bowiem spostrzegłem po kilka razy, jego zaś wcale nie widziałem. Po oczekiwaniu, równającem się wieczności, bo niedźwiedź często siadał, a psy szły za nim z respektem o kilkadziesiąt kroków, zbliżył się do potoczku, przeskoczył go, i ruszył na mego sąsiada, starego leśniczego, wkońcu wytknął na drogę. Czy siadł, czy stanął, czyli też przywarował, nie mogłem dobrze dostrzec, lecz widzę, iż leśniczy do nieruchomego mierzy, strzela, a gdy niedźwiedź w brzózki poskoczył, strzela po raz drugi, wołając: "Tfu! to istne czary!" Tymczasem wspaniały zwierz przesuwa się szybko pomiędzy skały i znika mi z oczów.

Był to tak nazwany srokaty niedźwiedź, czy on się lenił i futro zmieniał, czyli to była tak wyjątkowa odmiana, nie mogę powiedzieć, lecz był szary, jak dzik jasny, grzbiet bury, a na żebrach miał ciemny pas, sięgający poza krzyże, głowę ciemną. Posiadam skórę podobnego niedźwiedzia, tamten wszakże różnił się wielkością i kolorem, był to okaz niepospolitej wartości dla zoologicznego zbioru i dla badaczów przyrody, niestety, stracony dla mnie z powodu chybionych strzałów.

Staruszek, który dzień przedtem powalił niedźwiedzia na pięć kroków tak, iż zwierz, padając, go przewrócił, strzelec twardy, nie łatwy do wzruszenia, klął zwierza, a potem się śmiał, bo chybił do siedzącego ogromnego niedźwiedzia na 23 kroków. - "To, panie, nienaturalna rzecz, jedna kula w ziemi, druga w skale ani go drasnąłem. Niema poco za nim iść, bo nietrafiony, on pójdzie do Węgier bez wy tchnienia".

Gdy tak o niefortunnej przygodzie rozmawiamy, pojawiają się psy, dziwnie leniwie goniące tego niedźwiedzia, a po chwili zziajany Stark, pytający o skutek strzałów; kiedy mu oznajmiliśmy, że chybione, że są jeszcze w lesie cztery niedźwiedzie, że trzeba psy połapać i podłożyć, bo dwa tylko poszły za zwierzem; skrzywił się okropnie, zbladł i wyjąkał: "To ja chyba zginę". "Nie zginiesz, mój Starku waleczny, strąb tylko psy, a pobereżnik podłoży". I tak się stało, mieliśmy jeszcze sześć psów.

Żeby zrozumieć i przedstawić sobie dramatyczną scenę mego nieszczęśliwego strzelca, który nigdy nie chciał wypalić do niedźwiedzia, wypada opisać trudności w pochodzie przez jary i debry w górach. Odwieczne starodrzewa powaliły się wpoprzek parowów, istne kładki dla przechodnia, na nie znowu wieki waliły drzewa z konarami i gałęziami, pień wiekom urągał, konary zaś zgniły, i potworzyły mosty, na oko do przejazdu zdatne. To wszystko omszone roślinami i grzybami okryte, na górze zaś rosnące karłowate drzewka na odwiecznym humusie. Bywają też gołe maszty, leżące śród debry, niby ławy zagadkowe, bo nikt nie może zapewnić, iż wytrzymają ciężar człowieka, częstokroć po obu końcach na ziemi wsparte, bywają bezpieczne, w środku zaś wiszące w powietrzu zgniłe i kruche, rozsypują się pod lada jakim naciskiem.

Nieraz widziałem na takich kładkach tropy rysiów i niedźwiedzi, a pod niemi otchłań do 40 metrów głębokości, grożącą przechodniowi połamaniem kości lub nawet śmiercią. Ponieważ zaś góry nasze są zawsze poprzerzynane głębokiemi jarami, przez które, czyto za tropem, czy też za psami koniecznie przechodzić trzeba, to pochód i pogoń bywają wielce utrudnione, a dla huculskiego konia ze stalowemi nogami są one zupełnie niedostępne. Takie przeszkody trują myśliwemu, idącemu do gawry, życie, narażają go na istotne niebezpieczeństwo, drą odzież, i obezwładniają najwytrwalszego pieszaka. Wskutek krwawych doświadczeń, tak jestem zniechęcony do szukania niedźwiedzia śpiącego, iż gdyby mi wskazano dziesięć nawet zamieszkanych gawr, tobym do nich nie poszedł mimo niepospolitej namiętności myśliwskiej.

Dodać jeszcze muszę, że każdy niedźwiedź wypatruje i wyściela w późnej jesieni kilka gawr, a chroni się do tej, którą mu jako najdogodniejszą wskazują atmosfera, temperatura i kierunek wiatrów. Przypominam sobie niedźwiedzia, właściciela czterech gawr, a przez niego niezamieszkanych, musiał więc mieć piątą tajemnie ukrytą, śmiało bowiem twierdzić można, iż skoro misio domyśla się tylko podpatrywania budowy i urządzania z całym komfortem zimowego mieszkania, już z pewnością tam gawrować nie będzie.

Stark potarł chustka czoło, podrapał się w głowę i poszedł do gęstwiny z pobereżnikami. Po godzinie puścił psy, zatrąbił i począł podkładać, my zaś pozostali na tej samej drożynie. Nic nie słychać, nudno, głodno, a do domu daleko, marzyciel byłby się już dawno rzucił w objęcia Morfeusza, lecz myśliwy, choćby tylko z iskierką nadziei, trawiony jest ciągle gorączką oczekiwania niespodzianek, zawsze oddaje się złudzeniom, które ożywiają jego wyobraźnię.

Patrzę, słucham i widzę Starka schodzącego nad głębokim jarem, i buszujące psy. Wtem suka leśniczego, spuściwszy się do debry, poczęła naszczekiwać o kilka kroków od mego strzelca, i po chwili wyskakuje mały, czarny niedźwiadek na polankę, siada, i rozsłuchuje się w najpocieszniejszej pozyturze. To łbem rusza, uszka do góry stawia, to się na zadzie podnosi, i znowu siada, sięga łapą do suki, ruchliwy jak małpa, a z miejsca się nie rusza. Suka rozzuchwalona tą nieszkodliwą gestykulacją, coraz śmielej nań naciera, czasem nawet dosięgnie futra u szynek, a mój niedźwiadek w niezgrabnych podskokach za psem goni, i znowu na swoje miejsce powraca. Moje psy widocznie przepadły, ani jeden nie nadbiega w pomoc suce, ucierającej się z zwierzem.

Stark na drugiej stronie jaru, bezpieczny jak w fortecy, pomyślał sobie zapewne: "to już mój niedźwiadek", składa się do siedzącego, mierzy długo, lecz widocznie było mu niedogodnie strzelić, lub też przestrzeń była za szeroką, więc się posuwa na wyżej opisany pomost, a gdy staje na samym jego środku, wali się z trzaskiem całe rusztowanie, i mój biedny Stark z lufami do nieba wymierzonemi, spuszcza się do Olimpu.

Zabawną tę katastrofę widzieliśmy wszyscy, i nie tracąc ani chwili, puściliśmy się przez gąszcz w dół w celu ratowania nieszczęśliwego, który raz przecie jeden miał dobrą wolę strzelić do niedźwiedzia, a jednak mu się to nie udało. Niebezpieczeństwo mogło być wielkie dla męczennika naszego polowania, bo kłoda mogła go zgnieść, śród konarów walących się nań, mógł połamać kości, lub rozbić się na kamieniach, spadając kilkanaście sążni w dół. Wreszcie przybiegamy na zwalony pomost, i wołamy ku pogrzebanemu, on, jak z grobu się odzywa: "ratujcie, bo dłużej nie wytrzymam!"

Mimo wytężonego wzroku, nie możemy dopatrzeć Starka, nadbiegli pobereźnicy, i ostrożnie poczęliśmy się spuszczać po stromych ścianach jaru, i wreszcie dotarliśmy do niego. Siedział przywalony na kilka stóp zgniłem drzewem, lekkiem jak próchno, a zatem nie groźnem swoim ciężarem. Usunąwszy nawalone drzewo i drzazgi, wydobyliśmy pogrzebanego z kilku sińcami, guzami i draśnięciami, jednak bez rzeczywistego uszkodzenia ciała, z podarta tylko odzieżą.

Tymczasem psy doszły niedźwiadka i grają jak w garnku, przepędzając go z gąszcza w gąszcz, i wstrzymując przez długą chwile na każdem miejscu. Pokrzepiwszy zmartwychwstałego wódką, popędziliśmy za psami, lecz był to dzień feralny, dobrze myśliwym znany, więc nie można było nic upolować. Zerwał się wiatr, przeistoczył się w suchą burzę, i pomimo bliskości psów a powolności niedźwiedzia, nikt z nas go nie widział, polowanie przeniosło się poza szczyty, psy mi się zagoniły, i musiałem z niczem do domu powrócić. Niedźwiedzicy nie ruszyliśmy wcale, albo się zapewne z piastunami w gąszcz jakiego jaru zapchała, lub też wyszła szczęśliwie z tej części lasu.

Starkowi przebrała się miarka cierpliwości, rozstaliśmy się więc z sobą, ja dalej poluje, on zaś poszedł do Multan w służbę kolejową, na cholerę stracił żonę i troje dzieci, a po dwóch latach i on przeniósł się do wieczności. Oby po raz wtóry nie powracał do nas w postaci strzelca. (...)

Olejów, 30 marca 1879.



(*) - (gra słów: Schwach w jęz. niem. oznacza "słaby" - odwrotnie niż nazwisko strzelca "Stark" - czyli "mocny")
(**) - dzień świętego Michała - odpust w Olejowie
(***) - "sans peur" - w jęz fr. "bez trwogi"
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Komentarze
Brak komentarzy.
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Dodaj komentarz
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl


Copyright © Kazimierz Dajczak & Remigiusz Paduch; 2007-2020