dnd, d&d dungeons and dragons
 
Olejów na Podolu
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Strona główna ˇ Artykuły ˇ Galeria zdjęć ˇ Forum strony Olejów ˇ Szukaj na stronie Olejów ˇ Multimedia
 
isa, dnd.rpg.info.pl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Nawigacja
Strona główna
  Strona główna
  Mapa serwisu

Olejów na Podolu
  Artykuły wg kategorii
  Wszystkie artykuły
  Galeria zdjęć
  Pokaz slajdów
  Panoramy Olejowa 1
  Panoramy Olejowa 2
  Panoramy inne
  Stare mapy
  Stare pocztówki Olejów
  Stare pocztówki Załoźce
  Stare pocztówki inne
  Stare stemple 1
  Stare stemple 2
  Multimedia
  Słownik gwary kresowej
  Uzupełnienia do słownika
  Praktyczne porady1
  Praktyczne porady2
  Archiwum newsów
  English
  Français

Spisy mieszkańców
  Olejów
  Trościaniec Wielki
  Bzowica
  Białokiernica
  Ratyszcze
  Reniów
  Ze starych ksiąg

Literatura
  Książki papierowe
  Książki z internetu
  Czasopisma z internetu

Szukaj
  Szukaj na stronie Olejów

Forum
  Forum strony Olejów

Linki
  Strony o Kresach
  Inne przydatne miejsca
  Biblioteki cyfrowe
  Varia
  Nowe odkrycia z internetu

Poszukujemy
  Książki

Kontakt
  Kontakt z autorami strony

 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Olejów na Podolu
Aktualnie na stronie:
Artykułów:1281
Zdjęć w galerii:1876

Artykuły z naszej strony
były czytane
5786470 razy!
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
[źródło: "Dziennik Poznański" nr 265 z 17 listopada 1914]. Zachowano oryginalną pisownię.

Emigranci galicyjscy w Czechach.

Wiedeński "Kuryer Polski" pisze, co następuje:

Stosunki panujące wśród emigrantów galicyjskich w Czechach do ostatnich dni były opłakane. Zbywało na energicznej akcyi ze strony rządu, a wśród tubylców również zabrakło odpowiedniej organizacyi zapomogowej.

Przybyszów polskich z Galicyi jest w Pradze 5000, a w całych Czechach wogóle 70 000. Widząc niewystarczającą troskę o nich, u czynników obcych, musieli sami przystąpić do samopomocy i zawiązali "Komitet wychodźców w Pradze" pod przewodnictwem p. Stanisława Strzembosza, dyrektora tarnopolskiej kasy oszczędności.

Deputacya komitetu dwukrotnie pośredniczyła we Wiedniu u czynników rządowych o pomoc. Rząd zarządził w miejscowości Choceń budowę 12 baraków, przeznaczonych na pomieszczenie 20 000 osób. Gotowe są dotychczas trzy baraki, w których pomieszczono w każdym około 1000 osób. Pomieszczenie to jednak nie odpowiada najprostszym wymaganiom. Barak stanowi jedną olbrzymią "salę", podzieloną cienkiemi przepierzeniami z desek na otwarte przedziały, mniejsze niż zwykłe przedziały kolejowe.

Każdy przedział przeznaczony jest na jedną rodzinę, a więc na 4-6 osób, które nocować muszą na wąskich ławach, po dwie nad sobą ułożonych. Rodziny pomieszczone są bez wszelkiego wyboru, a gdy przedziały są otwarte, zaś w barakach znajdują pomieszczenie różne żywioły, więc i dla ochrony tajemnic osobistych czy własności prywatnej brak należytego zabezpieczenia. Na utrzymanie wypłaca rząd wygnańcom, w barakach pomieszczonym, po 55 halerzy dziennie, za co ci otrzymują następujące pożywienie: rano polewkę ziemniaczaną, w południe jeszcze raz polewkę ziemniaczaną, a wieczorem: niechaj odgadnie, kto umie! - znowu to samo.

Po pierwszej interwencyi deputacyi komitetu u władz centralnych dnia 21 października przyrzeczono wygnańcom w Pradze: 1) wypłatę na dzienne utrzymanie od osoby po 70 hal.; 2) otworzyć kurs polski szkoły średniej; 3) udzielić ryczałtowej zapomogi w gotówce na wydatki poza utrzymaniem, jak na mieszkanie, odzienie i t. p.; 4) przysłać odzież w naturze; 5) przydzielić jednego urzędnika Polaka do namiestnictwa w Pradze, wreszcie 6) zachęcić namiestnika Czech, hr. Thuna, do zawiązania komitetu niesienia pomocy galicyjskim wychodźcom.

Do pierwszych dni listopada przyrzeczenia te się nie ziściły. Na 5000 wychodźców w Pradze ledwie 60 otrzymało zasiłek dzienny po 70 halerzy, szkoły polskiej nie utworzono, odzieży w naturze nie przysłano, a na całe ryczałtowe zaopatrzenie przysłano łącznie 3000 koron. Również urzędnika do Pragi nie przysłano, gdyż namiestnictwo tamtejsze oświadczyło się przeciw temu, przedstawiając, że wystarcza mu urzędnik Polak, przydzielony do baraków w Choceniu, - komitetu niesienia pomocy nie zawiązano.

Dnia 4 i 5 b. m. bawiła ponownie deputacya komitetu we Wiedniu i pośredniczyła ponownie w interesie wygnańców galicyjskich w Czechach u władz centralnych. W szczególności deputacya była u ministra Heinolda, który stanowczo przyrzekł naprawę tych stosunków, co teraz już niewątpliwie nastąpi.

Jak się dowiadujemy, w ostatnich dniach otwarto też polski kurs gimnazyalny w Pradze i poczęto też wypłacać wsparcie po 70 halerzy dziennie.



[źródło: "Dziennik Poznański" nr 271 z 25 listopada 1914]. Zachowano oryginalną pisownię.

Przewóz galicyjskich wychodźców w Czechach.

"Prager Tagblatt" z 19 b. m. podaje następujący list praskiego kompozytora Karola Weissa.

"Ważne pytanie stanowi, czy o wychodźców także w drodze dostatecznie się troszczą. Nie mógłbym na to pytanie twierdząco odpowiedzieć. Przed tygodniem musiałem się udać do "Brandeis" nad "Orłem". W Chocenie - ubocznie zauważam - zatrzymałem się i odwiedziłem baraki polskich wychodźców. Czy to wysoce humanitarnie pomyślane przedsięwzięcie rządu, które kosztować będzie zwyż milion, odpowiada wszelkim wymaganiom ludzkości, hygieny i obyczajności, - czy szlachetny zamiar założycieli w całości wypełnia, to jest bardzo wątpliwe. Wrażenie, które odniosłem, nie było bardzo podniosłe. W Brandeis dowiedziałem się, że w najbliższych dniach mają nastąpić wielkie kolejowe transporty wychodźców z Galicyi.

Każdego dnia dwanaście pociągów po 1500 osób. Transporty te miały być etapami wywagonowane w Wildenschwert, Brandeis, Chocen, Zamrsk, Merawna i Pardubicach. W tych miejscach wychodźcy wedle narodowości i wyznania mieli być posortowani, a następnie dalej wyekspedytowani. W niedzielę 8 b. m. wieczorem o godz. 8 przybył pierwszy z tych pociągów do Brandeis. Ludzie musieli wysiąść i zamknięci zostali w krytej wprawdzie, ale zresztą zupełnie otwartej hali na dworcu. Zepchano tu około 1000 osób, w tem kobiety, dzieci w najmłodszym wieku, starców, wśród nich jednego dziewięćdziesięcioletniego. W jednem miejscu stała kobieta, przyparta do baryery przepełnionej hali i rzewnie płakała. Usiłowałem ją pocieszyć. Łkając chwyta mnie za rękę i opowiada swoją bolesną historyę. Pochodzi z Rzeszowa. Miasto było 17 dni pod rosyjską inwazyą. W tym krótkim czasie było tam trzech komendantów. Pierwsi dwaj względnie ludzcy, ostatni postępował dość surowo. To przyczyniło się do tego, że ludność z obawy przed nową inwazyą opanowała taka trwoga, iż wszyscy bezmyślnie dopadali dworca. Szybko złożono tyle pociągów, wiele tylko było możliwe. Pociągi te opanowali wychodźcy z tak dziką zapalczywością, że przy tem na śmierć zaduszono siedemnastoletnią dziewczynę.

Opowiadająca - imię jej Hauser - chciała pojechać do Budapesztu, gdzie mieszkają jej majętne dzieci. Miała też dość środków pieniężnych przy sobie. I znowu łamie się wprost w łzach. Jej jedyna myśl: "Do dzieci, do dzieci!". Przyrzekam jej pomoc wedle możności. I już garną się do mnie najbliżsi, którzy uważnie słuchali. Ten chciałby do Berna, ten do Wiednia, inny do Preszburga itd. Interweniuję bezzwłocznie u księcia Lobkowica, delegowanego przez namiestnictwo do Brandeis dla przestrzegania, by zarządzenia władzy na dworcu były wykonywane. Książę bardzo ludzko władzę swoją wykonywa. Niestety i książę samoistnie nie może nic zarządzić. Cały transport musi być odstawiony aż do stacyi swego przeznaczenia. Stąd mogą dopiero wychodźcy po lekarskiem zbadaniu za urzędowem zezwoleniem udawać się do swoich krewnych. I tak muszą ci pożałowania godni, kobiety, dzieci, starcy całą noc do białego rana spędzać na otwartym peronie, stojąco. Zimno jest lodowate. A biedacy już cztery noce nie spali.

Dałem ludziom swój adres. Zaleciłem im, by natychmiast do mnie się zwrócili, gdyby im w drodze jaka krzywda się stała lub gdyby na końcowej stacyi nie zezwolono im udać się dalej do swoich krewnych wedle życzenia. Dotychczas nikt się do mnie nie zgłosił. Spodziewać się należy, że wszystko tak wypadło, jak ks. Lobkowic zapewnił.

Dla czego to wszystko piszę? Ponieważ myślę, że o wiele bardziej celowo byłoby kierować pociągi z wychodźcami tylko do wielkich stacyi kolejowych, gdzie są wszystkie środki pomocy do dyspozycyi. Ale biednych, zmaltretowanych, śmiertelnie znużonych ludzi wysadzać w małych stacyach, jak w Brandeis, gdzie nic dla nich zrobić nie można, - dawać im całe noce w zimnie i wietrze wystawać, bez dostatecznego pożywienia i ciepłego napoju, - to naprawdę nie ma sensu, ani celu.

Podobnież pisze p. Ig. A. z Kolina 14 b. m.: "Pozwalam sobie donieść, że ze strony tutejszej ludności czyni się wszelkie możliwe starania, by tak pożałowania godni galicyjscy wychodźcy byli w przejeździe na dworcach jak najlepiej krzepieni. Niestety ta ofiarna służba sanitarna z dniem dzisiejszym się skończy, ponieważ władze kolejowe zakazały tej służby ofiarnym osobom. Uczyniły to władze "ze względu na ewentualne niebezpieczeństwo zarazy" połączone ze służbą krzepienia wychodźców dla tutejszej ludności. Sic!!"



[źródło: "Dziennik Poznański" nr 276 z 1 grudnia 1914]. Zachowano oryginalną pisownię.

Z miasta polskiego w Czechach.

Ponieważ w dniach ostatnich pewna część prasy niemieckiej szerzyła fałszywe wiadomości o stosunkach, w jakich żyją obecnie wychodźcy polscy w Chocenie w Czechach, wysłała gazeta czeska "Wenkow" do Chocenia jednego ze swych współpracowników, aby zbadał stosunki na miejscu, ten zaś nadesłał dziennikowi następujący opis szczegółowy z życia Polaków w Chocenie:

Z miasta Choceń powstało, jak już raz wspomnieliśmy, miasto całkiem nowe, wskutek zbudowania całego szeregu budynków, przeznaczonych tymczasowo dla zamieszkałej tam kolonii polskiej. Władze miejscowe w sprawie gminy polskiej wspomaga specyalny wydział, w którym czynny udział biorą: komisarz Walles, lekarz dr. Ustrzycki, ksiadz, zastępca rady miejskiej Chocena, restaurator Opel i jeszcze kilku z pomiędzy wychodźców samych. Oprócz tego istnieje osobna organizacya wewnętrzna, bo wszystkie 37 barak, jakie zbudowano dla wychodźców, podzielono na 8 oddziałów, z których każdy ma jednego zastępcę. Każda baraka jeszcze oprócz tego posiada swego własnego prezesa lub prezesową (pewien procent budynków przeznaczono bowiem wyłącznie dla kobiet).

W każdym takim budynku mieszka po 400 wychodźców, tworzących niejako jedną rodzinę, której potrzebami zajmuje się właśnie ów prezes. On utrzymuje stale stosunki z centralną dyrekcyą kolonii, stara się o regularny dowóz żywności i jej sprawiedliwy podział pomiędzy członków kolonii, wykonywa dozór nad porządkiem domowym i zwraca uwagę na skrupulatne zachowywanie przepisów dotyczących hygieny. O kuchnię troszczy się znów specyalny komitet pod dyrekcyą pana Opela z Pragi, który wysłał do Chocenia także swych ludzi fachowych, żeby ci przygotowali wszystko, czego potrzeba dla gotowania pokarmu dla wychodźców. Po dziś dzień gotuje się tylko w trzech kuchniach, gdzie ustawiono olbrzymie kotły miedziane.

Jadłospis kolonistów jest tu dość prosty, tak że kucharze mogą wyuczyć w sztuce gotowania i przyrządzania potraw także sprytniejszych członków kolonii samej. Koło kotłów samych w każdej kuchni przez cały dzień panuje wielki gwar i ożywienie. Bardzo interesujące też jest zgromadzenie materyałów i podawanie ugotowanych pokarmów. Dla wychodźców trzy razy na dzień gotuje się świeży pokarm. Rano jest rosół z kartoflami lub ryżem i herbatą lub kawa z chlebem. W południe znów rosół, potem groch, ryż z cukrem, makaron z bułką krajaną, ziemniaki z kapustą, klóski, marchew itp. Kolacya składa się również jak śniadanie z rosołu, herbaty, kawy, chleba itd. W niedzielę jest zawsze mięso i pieczeń.

O jak wielkie zapasy musi się tutaj dyrekcya starać i jak wysokiego doświadczenia wymaga sprawa wyżywienia całej kolonii, wynika już choćby z tego, że obecnie przywożą dla kolonii 1500 chlebów codziennie z Pragi, chociaż to dopiero siódma część tych, którzy tu mają zamieszkać na czas jakiś. Specyalną opiekę poświęcają kuchnie chorym, dla których zmuszone są gotować całkiem odmienne potrawy, składające się z jaj, mleka, masła, kur itd.

Narazie jednak stan zdrowotny w kolonii przedstawia się korzystnie. Żadna choroba epidemiczna tam jeszcze nie wybuchła. Na ten wypadek jednak przygotowano już wszystko i zarządzono środki hygieniczne ze strony zarządu miejskiego pod nadzorem dra Fikejsa. Lekarz kolonii dr. Ustrzycki codzień przegląda wszystkie budynki, co już samo w sobie jest pracą nielada, jeśli się zważy, iż prosta droga przez całą kolonię polską wynosi przeszło 18 kilometrów. Lekarz sam twierdzi, iż stosunki, stan moralny i fizyczny kolonii polskiej są całkiem zadawalniające, tak, że nie ma też obawy co do przyszłego losu kolonii.



[źródło: "Dziennik Poznański" nr 8 z 12 stycznia 1915]. Zachowano oryginalną pisownię

Wychodźcy galicyjscy w Czechach.

I.

Czytamy w "Głosie Narodu":

W Czechach znajduje się przeszło 70 tysięcy wychodźców z Galicyi, utrzymywanych kosztem rządu, a mianowicie około 40 tysięcy Polaków wyznania rzymsko-katolickiego, 30 tysięcy żydów i podobno niewielka liczba Rusinów. Ze względu na stosunki językowe i możność porozumiewania się z ludnością, umieszczono żydów przeważnie w północnych - niemieckich powiatach Czech. Ponadto przebywa w Czechach znaczna liczba wychodźców, utrzymujących się z własnych środków. Główne kolonie - po mniej więcej 8000 osób - znajdują się w Pradze i okolicy, tudzież w Choceniu. Po powiatach przebywa po kilkaset, do tysiąc dwieście wychodźców. Wobec nieprzychylnych wzmianek w dziennikach o kolonii w Choceniu i zażaleń, które mnie doszły do Krakowa, udałem się przedewszystkiem do tej miejscowości dla poznania tamtejszych stosunków. Kilometr od miasta powstało kosztem podobno około półtora miliona koron nowe miasteczko, złożone z 37 drewnianych baraków o dwóch kondygnacyach. Budowa niektórych baraków, również jak i szkoły i szpitalika, jeszcze nie dokończona. Każdy barak może pomieścić 516 osób, wszystkie więc razem są obliczone na około 20 tysięcy wychodźców.

Dzisiaj znajduje się tam, jak już wspomniałem, około 3000 osób, niemal wyłącznie narodowości polskiej i wyznania rzymsko-katolickiego, przeważnie kobiet i dzieci. Położenie baraków nad rzeką, niedaleko lasu, jest zdrowe; na lato byłyby one przy niektórych polepszeniach znośnem schronieniem dla tych biedaków; na zimę są one jednak nieodpowiednie. Przedewszystkiem w przyziemiu daje się odczuwać dotkliwe zimno, któremu dwa kominy, a w niektórych barakach i dwie małe kuchenki zapobiedz nie mogą. Cienkie ściany drewniane przepuszczają chłód, przyczyniają się do tego też liczne drzwi i okna, konieczne ze względu na grożące niebezpieczeństwo ognia, wreszcie pod niektórymi barakami znajdują sie niezasypane doły, od których, oczywiście, ciągnie zimno. Wewnętrzne urządzenie baraków przedstawia również liczne braki.

Wychodźcy mieszczą się w przedziałach, zaopatrzonych z trzech stron oszalowaniem o wysokości mniej więcej półtora metra, czwarty bok zupełnie odsłonięty, tak, że całe życie w tych przedziałach odbywa się publicznie. Nowe baraki, dotychczas niezamieszkałe, zaopatrzono już zasłonami. Rząd zamówił dla wychodźców 10 000 sienników, dostawa jednak postępuje powoli, przed kilku dniami zaopatrzono nimi dopiero dwa baraki; zaczęto ich dostarczać do trzeciego. - Słoma, na której śpią wychodźcy, przyczynia sie do niebezpieczeństwa ognia. - Koców lub innego nakrycia zupełnie nie ma. - Dotkliwie daje się odczuwać brak umywalni i pralni. W przechodnich, a nie ogrzanych korytarzach niepodobieństwo jest myć sie, zwłaszcza, że niektóre pompy, jak się przekonałem, nie funkcyonują. Koniecznem byłoby postawienie lokalu do mycia, osobno dla mężczyzn, a osobno dla kobiet. Niektórzy wychodźcy żalili się przedemną, że już od trzech miesięcy chodzą w tej samej niepranej bieliźnie. Liczne były również skargi na wikt, który oddano jakiemuś przedsiębiorcy. Wikt, który kosztowałem pierwszego dnia, był rzeczywiście bardzo niedobry, na drugi dzień był lepszy, co wychodźcy przypisywali mojej obecności. Zdaje mi się, że byłoby lepiej, gdyby zamiast przedsiębiorstwa, które oczywiście musi zarobić, oddano wiktowanie wychodźców miejscowemu komitetowi, w skład którego obok księży Małysiaka i Słowiaczka, również jak i zakonnic, przysłanych przez księdza biskupa krakowskiego dla opieki nad wychodźcami, mogłyby wejść panie z Chocenia, które już okazały dobre chęci zajęcia się dolą naszych wychodźców, wreszcie i reprezentanci tych ostatnich.

Są jeszcze inne braki w barakach natury hygienicznej. Godną uznania była myśl rządu przyjścia z pomocą naszym wychodźcom - przyczem nie szczędzono i znacznych kosztów, została ona jednak wskutek pospiechu w wykonaniu spaczoną i byłoby może najbardziej wskazanem stosownie do usilnych próśb największej liczby wychodźców, znajdujących sie w Choceniu, wypłacać im 70 halerzy, które rząd przeznacza na głowę i pozwolić im na zamieszkanie po wsiach i małych miasteczkach, jak sie to dzieje z innymi wychodźcami. Baraków możnaby użyć dla jeńców, których chyba nie braknie i ciągle przybywa. Dla żołnierzy, zahartowanych i przyzwyczajonych do trudów wojennych, baraki w Choceniu byłyby w każdym razie odpowiedniejszem umieszczeniem, niż dla kobiet i dzieci. Gdyby jednak zamierzano dalej osiedlać Choceń naszymi wychodźcami, byłoby koniecznem usunąć braki, o których wspomniałem, nadto jak najpospieszniej otworzyć szpitalik, gdyż choroby zakaźne pomiędzy dziećmi szerzą się bardzo silnie, aktywować szkołę i ochronkę dla dzieci - dzieci poniżej 10 lat stanowią 1/4 część mieszkańców kolonii - stworzyć konieczne warsztaty pracy, gdzie wychodźcy mogliby mieć zatrudnienie przy sporządzaniu odzieży dla siebie, dostawach dla wojska i t. d., gdyż obecnie brak zajęcia oddziaływa jak najgorzej na mieszkańców baraków. Koniecznem jest też dla naszej pobożnej ludności przeznaczenie lokalu na odprawianie nabożeństw. Trzebaby też starannie przesortować wychodźców i odpowiednio porozdzielać, ponieważ znajdują się w Choceniu obok osób z inteligencyi, pań, których mężowie znajdują się na wojnie, a smutne losy zagnały do baraków, obok spokojnych rodzin włościańskich i mieszczańskich, także niestety i męty społeczne, które swem zachowaniem nie przyczyniają się wcale do pozyskania sympatyi i szacunku dla naszych wychodźców wśród miejscowej ludności, a których bezpośrednie towarzystwo i dla innych mieszkańców baraków nadzwyczaj przykre.

Zygmunt Lasocki



[źródło: "Dziennik Poznański" nr 112 z 19 maja 1915 i nr 113 z 20 maja 1915]. Zachowano oryginalną pisownię.

Tułacze Galicyjscy.

I.

Opieka państwowa.
W austryackiem ustawodawstwie nie ma postanowienia, któreby nakładało w jakiejkolwiek formie na państwo obowiązek zaopiekowania się ludnością, którą wojna pozbawia dachu i chleba, lub obowiązek wyrównywania strat, jakie obywatele przez wojnę ponieśli. Bezsprzecznie jednak obowiązek taki istnieje i rząd też go uznał. Cesarz w znanem piśmie odręcznem zapowiedział, że państwo poniesione straty wynagrodzi i dopomoże ludności do odbudowy, do wskrzeszenia gospodarczego i kulturalnego życia w pełnych rozmiarach. Rząd węgierski, czy to na południowym czy na północnym terenie wojny, w okolicach uwolnionych od nieprzyjaciela, natychmiast przychodził z wydatną pomocą finansową.

Tak samo i obowiązek zaopiekowania się wychodźcami wojennymi rząd uznał, a ponieważ szło o natychmiastowe wykonanie, na własną odpowiedzialność podjął akcyę.

Pojął jednak swój obowiązek tak, że wychodźcom ma dostarczyć jedynie minimum egzystencyi. Dla tego w pierwszem rozporządzeniu z dnia 11 sierpnia 1914, a odnoszącem się jedynie do przewidywanej przymusowej ewakuacyi ludności cywilnej ustanowił wysokość dziennego zasiłku dla osoby dorosłej na 1 koronę, dla dzieci po 60 halerzy dziennie, uważając taką kwotę za minimum, konieczne dla utrzymania jednostki przy życiu. Lecz, gdy następnie pojawiły się masy, uchodzące przed okropnościami wojny, a rząd uznał swój obowiązek zaopiekowania się także niemi, zeszedł wobec nich poniżej tego minimum i wewnętrznem rozporządzeniem ministeryalnem ustanowił dla nich zasiłek w wysokości tylko 70 halerzy dla osoby dorosłej, a 40 halerzy dla dziecka dziennie. W dalszem wykonywaniu akcyi opiekuńczej, powyższa różnica między przymusowo ewakuowanymi a wychodźcami gdzieś się zatraciła i obie kategorye skazano już tylko na niższy zasiłek.

Rząd został zaskoczony ogromem wychodźstwa. Dorywczo zestawione pociągi przywoziły coraz nowe tysiące, dziesiątki tysięcy zrozpaczonych i ogołoconych ze wszystkiego wychodźców. Na zajęcie się takiemi masami nie było żadnych przygotowań. Z natury rzeczy więc powstało w pierwszej chwili zamieszanie. - Zrodził się nowy problem, który wymagał i natychmiastowej decyzyi i ogromnych funduszów i wielu rąk do pracy, a precedensu do takiej pracy nie było.

Uruchomiono wielki aparat administracyjny. Napływające masy wychodźców segregowano podług narodowości i rozsyłano do poszczególnych krajów koronnych. Władze polityczne tych krajów obejmowały wychodźców i według własnego uznania rozmieszczały ich po gminach, na zbiorowiska wychodźcze przeznaczonych. Bezpośrednią opiekę nad wychodźcami oddawano gminie w jej poruczonym zakresie działania i na ręce gminy wypłacano z funduszów państwowych przypadający na wychodźców zasiłek. Gminy wykonywały opiekę nad wychodźcami w rozmaity sposób. Jedne, nie troszcząc się więcej o wychodźców, oddawały każdemu z osobna przeznaczony dla niego państwowy zasiłek, inne dostarczały wychodźcom częściowo bezpłatnie, częściowo za wynagrodzeniem, mieszkań w budynkach gminnych, zasiłek zaś cały, względnie uszczuplony o najem mieszkania, dawały im do rąk na wyżywienie. Inne wreszcie gminy oddawały wychodźców na mieszkanie i utrzymanie poszczególnym członkom gminy lub ryczałtowym przedsiębiorcom.

System ten, a raczej brak systemu, wywoływał nadużycia bynajmniej nie odosobnione. Wychodźca zależał od dobrej woli i sumienia osobnika, w którego ręce się dostał. Zdarzało się, że ryczałtowy przedsiębiorca chciał zbyt dużo na niedoli ludzkiej zarobić i żywił wychodźców omal że nie odpadkami. Zdarzało się także, że chłop alpejski uważał chłopa lub dziewkę galicyjską, którą mu na wyżywienie oddano, za inwentarz roboczy: brał państwowe pieniądze za wyżywienie człowieka, a zmuszał go do bezpłatnej dla swego gospodarstwa roboty. Zdarzało się często, że kobiety z dziećmi, którym na rękę wypłacano szczuplutki zasiłek, w obcem dla siebie otoczeniu, nie znając ani języka, ani stosunków miejscowych, wprost nie umiały sobie dać rady i stawały się ofiarą wyzysku i oszustów. Skrzywdzeni nie mieli na swoją obronę nic prócz łez i lamentu.

Skargi i narzekania dochodziły za pośrednictwem ludzi dobrej woli do wiadomości rządu. Z powodu rozmieszczenia wychodźców na bardzo szerokiem terytoryum kontrola była niezwykle trudna, a więc i wytępienie nadużyć prawie niemożliwem. Nadto pojawiały się coraz większe trudności z rozmieszczeniem ciągle jeszcze napływających mas wychodźców z powodu objawiającej się raz po raz nieżyczliwości miejscowych mieszkańców wobec nieszczęśliwych ofiar wojny. Tylko ludzie o wyższej kulturze politycznej oceniali należycie rolę naszego kraju i jego ludności w tej o byt państwa prowadzonej wojnie. Z tych wszystkich powodów rząd rozglądnął się za innym systemem opieki nad wychodźcami i wybrał system barakowy, jako dający możność lepszej kontroli.

II.
Baraki.

Późnej jesieni roku zeszłego zaczął rząd tworzyć wielkie obozowiska wychodźcze: dla Polaków w Choceniu w Czechach na 16 000 ludzi i w Libnicy w Styryi na 14 000 ludzi; dla żydów w trzech miejscowościach na Morawie: w Nikolsburgu na 8000, w Pohrlitz na 7000 i w Gaja na 7000 ludzi; dla Rusinów początkowo w Styryi w St. Michael na 1000 ludzi i w Karyntyi w Wolsberg i w St. Andrä na 7000 ludzi, a później w Gmuend w Dolnej Austryi wielkie obozowisko, mogące pomieścić do 30 000 osób, do którego zwolna przewożeni są wychodźcy ruscy tak z powyższych małych obozowisk, jak z innych miejscowości.

W obozowiskach budowano baraki pospiesznie, szybciej jednak napływały fale wychodźcze. O ile z początku wojny uciekała z Galicyi wschodniej tylko ludność z miast, więc ludność inteligentniejsza i zasobniejsza, która jako tako dawała sobie radę w miejscach (przeważnie we Wiedniu i w Czechach), gdzie szukała chwilowego przytułku, o tyle z dalszym rozwojem wojny uciekała z Galicyi środkowej nie tylko ludność z miast, ale i ze wsi, i to w części przymusowo ewakuowana, a ten miejski i wiejski proletaryat, na ogół bez żadnych zasobów, był zupełnie bezradny. Administracya państwowa przewoziła go do powyżej wymienionych obozowisk i wypełniała nim baraki, po większej części jeszcze nie wykończone i wcale jeszcze na mieszkanie ludzkie nie urządzone. W przegrodach barakowych często od sąsiednich nawet firanką jeszcze nie odosobnionych, tłoczono wychodźców tak, jak wysiadali z pociągów. Na przesiewanie ich przez jakieś sito społeczne i moralne nie było czasu, a może też nikt o tem nie myślał. W tej masie proletaryatu znajdowało się jednak wiele osób z kulturalniejszych warstw społeczeństwa, zgarniętych w popłochu w jedną sieć; w jednej przegrodzie barakowej znalazły się obok osiwiałych, poważnych rękodzielników i kupców jednostki kryminalne, obok uczciwych matek z dorastającemi córkami, ladacznice. Tak zaraz na wstępie pobyt w barakach przerażał. Były wypadki, że kobiety całymi tygodniami nie rozbierały się do snu.

Nie były także zorganizowane z początku kuchnie, względnie sposób wyżywienia wychodźców; nie było urządzeń sanitarnych. Wikt, jaki ugodzeni przedsiębiorcy, nie zawsze sumienni, podawali wychodźcom, był na ogół nieodpowiedni i niedostateczny, nierzadko niemożliwy. Mleka nie było nawet dla dzieci i matki musiały karmić je czarną kawą, którą same otrzymywały rano i wieczór. Pomór przyszedł na dzieci. Pomocy lekarskiej prawie nie było, gdyż i w Choceniu i w Libnicy znajdował się z początku tylko jeden lekarz dla obsłużenia kilkunastu tysięcy ludzi.

Zwolna tylko następowała poprawa stosunków w barakach. Dobra wola rządu w tym kierunku nie ulega wątpliwości. Wykończono wewnętrzne urządzenie baraków i doprowadzono je do mieszkalnego stanu. Pobudowano szpitale, pralnie, łazienki, desiniektory, i tak stopniowo wprowadzano urządzenia, jakie są niezbędne w każdem tak licznem środowisku ludzkiem. Nie zapomniano także o potrzebach duchowych i zbudowano kościoły, a w końcu założono także szkółki dla dzieci. Liczbę lekarzy pomnożono tak i w Choceniu i w Libnicy. Starano się także o poprawienie wiktu. W jednych barakach kuchnię objęła we własny zarząd administracya państwowa, w innych oddano prowadzenie kuchni samym wychodźcom, względnie przez nich wybranym osobom, i tylko w niewielu już barakach pozostali zawodowi przedsiębiorcy.

Do poprawy tych stosunków przyczyniła się niemało interwencya wydziału krajowego, który zorganizowawszy odrębne ad hoc biuro i ustanowiwszy delegatów dla każdej prowincyi, badał powtarzające się skargi, dokonywał kontroli na miejscu i ustawicznie kołatał u rządu o ulżenie doli wychodźców. Także członkowie Koła polskiego wielokrotnie objeżdżali baraki i przedkładali rządowi swoje spostrzeżenia i skargi. Wreszcie i dobroczynność prywatna ubrała niejednego wychodźcę, nakarmiła niejedno dziecko i otarła wiele łez. Około każdego obozowiska powstały komitety miejscowe dla niesienia pomocy wychodźcom, a szerszą akcyę w tym kierunku rozwinął komitet opieki moralnej, zawiązany z inicyatywy księcia-biskupa krakowskiego, ks. Sapiehy, który to komitet zajął się specyalnie Choceniem, oraz związek polskich pań katolickich we Wiedniu, pracujący pod przewodnictwem p. Antoniny Abrahamowiczowej, który pozostaje co do akcyi pomocy dla wychodźców w barakach w ścisłym kontakcie z komitetem opieki moralnej i zajmuje się w szczególności Libnicą.

Mimo niewątpliwej poprawy stosunków, pobyt w barakach bardzo naszym wychodźcom cięży. Pomijamy momenty psychologiczne, których zmienić nie można. Ale pozostają zawsze jeszcze liczne braki realne, jak naprzykład częsty brak mleka dla dzieci, skutkiem czego śmiertelność wśród nich znowu się wzmogła. Kuchnia we wielu barakach ciągle jeszcze i nieodpowiednia i niewystarczająca; szerzenie się chorób nagminnych, wszystko to nie jest tajnem.

"Czas".



[źródło: "Dziennik Poznański" nr 227 z 3 października 1915]. Zachowano oryginalną pisownię

Minister austryacki w obozie wygnańców polskich.

Wychodzące w Bernie Morawskiem "Lidowe Nowiny" zamieszczają szczegółowe sprawozdanie z ostatniego pobytu austryackiego ministra spraw wewnętrznych bar. Hainolda wśród wojennych wygnańców polskich, bawiących dotąd na ziemiach czeskich. Minister zwiedzał kolejno wszystkie miejscowości, w których Polacy galicyjscy dotychczas się znajdują i informował się o ich dzisiejszych stosunkach zarówno ekonomicznych jak i kulturalnych. Najdłużej przebywał w mieście pod Chocenem, gdzie obecnie znajduje się jeszcze 10,700 wygnańców. Minister oświadczył pomiędzy innemi, że wygnańcy ci pozostaną już w Choconie prawdopodobnie aż do końca wojny i zastosował na miejscu cały szereg nowych zarządzeń, mających na celu zabezpieczenie wygnańcom jak najbardziej korzystnych warunków życia.
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Komentarze
Brak komentarzy.
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Dodaj komentarz
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl


Copyright © Kazimierz Dajczak & Remigiusz Paduch; 2007-2020