WSPOMNIENIA Z BZOWICY:
Edukacja sztubaka - "antramentowy" ołówek
W szkole uczniowie klas od pierwszej do trzeciej naukę pisania w zeszytach dokonywali tylko ołówkiem zwykłym, tabliczek kamiennych już nie było. Ołówek był tylko jeden bez określenia jego twardości. Nie było miękkich, twardych, oznaczanych literami i cyframi. Obowiązkowo uczeń musiał mieć też i gumkę, na którą mówiło się "radyrka" do ścierania błędów. Po wytartych dziurach na kartkach w zeszycie można było ocenić ucznia jak się przykładał do nauki.
Klasy starsze miały już dostęp do pióra ze stalówką i kałamarza z atramentem i bibuły. Pisanie w zeszycie piórem wymagało od ucznia dużej staranności. Za głębokie zanurzenie pióra w atramencie w kałamarzu przenosiło zbyt dużą ilość atramentu na stalówce. To często było powodem spadania kropelki na zeszyt i tak powstawała nie do usunięcia plama zwana i dzisiaj kleksem. Do poprawiania błędów przez nauczyciela służył ołówek chemiczny. Napisana tym ołówkiem ocena, czy uwaga w zeszycie była wieczna, nie do wytarcia. Gumką nie można było wymazać jego śladów. Pismo takie zmoczone wodą, przypadkowo lub celowo, a często i łzami sztubaka szlochającego nad zeszytem rozpływało się i stawało się fioletowe. Kiedy kilka krotne poprawianie błędu w tym samym miejscu, ołówkiem zwykłym grafitowym stawało się nie czytelne to uczeń brał do ręki taki chemiczny ołówek wkładał go do ust ślinił jego grot, który natychmiast się rozpuszczał i można było poprawić literę na właściwą. Tak poprawiony błąd był już nie do usunięcia. wytarcia, był widoczny z daleka. Natomiast uczeń, zabarwione na fioletowo usta nosił przez kilka dni, a właściwie miał je stale, bo co dziennie poprawiał jakieś błędy.
Chemiczny ołówek miał też i inne zastosowanie. Ta młodzież co pisała piórem, kałamarz nosiła z sobą razem z książkami do szkoły. Bardzo często te kałamarze się przewracały, kiedy stały na ławce szkolnej lub był nieszczelny korek, bo zakrętek do butelek jeszcze w tym czasie nie wynaleziono , którym były zamykane i atrament się wylewał, brudził ławki, palce uczniom, a i też zeszyty w torbie, bo plecaków też nie było. Na takie zdarzenia uczeń miał bibułę. Dzisiaj jeszcze atrament można kupić, ale bibuły już w sprzedaży chyba nie ma. Potrzebna ona była do osuszenia świeżo napisanego tekstu, bo przy przewracaniu kartki nie wyschnięte pismo się rozmazywało, a często z pióra spadała kropla na kartkę i trzeba było czymś ten atrament zebrać, ale ślad kleksa zostawał. Rodzice nie raz nie nadążali z kupnem tego atramentu. Koszt ołówka "antramentowego", bo też tak na niego mówili, w stosunku do atramentu był mały, to robiono z niego właśnie ten inkaust. Z rozłupanego ołówka wyciągało się rysik - grot, łamało się na małe kawałeczki wrzucało do kałamarza i zalewało się to wodą (chyba wrzątkiem). Przez noc rysik się rozpuścił i na rano już był gotowy atrament. Niektóre przyrządy szkolne miały regionalne nazwy. Na obsadkę do pióra mówiono rączka do pióra, a na stalówkę pióro. Do szkoły szło się nie z tornistrem, nie z plecakiem, a z torbą. Był to uszyty z płótna lnianego szary worek z uchwytami podobny do dzisiejszej reklamówki plastikowej, a raczej tekstylnej.
W tym miejscu warto dodać, że zimą szkoła - klasa nie była ogrzewana. Chodziłem tam do szkoły do klasy drugiej (1942 r.) i pamiętam nauczyciela bardzo dużego - wysokiego, nazwiska nie pamiętam, w okrągłych okularach, miał chyba wąsy i w dużym, włosami odwróconymi do środka, kożuchu. My też siedzieliśmy w odzieży zewnętrznej. Szatni tam nie było. Nie pamiętam, żeby w klasie był piec do ogrzewania. Do nauki miałem tylko jeden podręcznik - elementarz w twardej i już mocno zniszczonej okładce, bo była to książka już chyba u trzeciego z rzędu sztubaka. Z nostalgią wspominam dzisiaj, parę rysunków z tego elementarza, mianowicie oracza z pługiem i konika ciągnącego ten pług, na innym bociany w locie i na trzecim fragment jakiegoś miasta z dymiącymi kominami fabrycznymi. Czytanek w tym elementarzu dla kl. II i III chyba nie było, bo żadnej nie pamiętam. Taki podręcznik był aktualny przez wiele lat, raz opracowany służył nie zmieniony latami.
Wiedza zdobywana w takich warunkach i takimi metodami przydała się jednak uczniom, ułatwiła niejednemu dalsze kształcenie.
Szkoła w Bzowicy. Fotografia Autora z 2009 roku.
(kliknij, żeby powiększyć)
Spisał po latach:
Henryk Śliwa
wnuk Jana Dajczaka Halaburdy z Bzowicy
Stargard Szczeciński, maj 2011 r.