Porażenia piorunem i prądem
Wiedza w tamtych czasach o prądzie i jego skutkach przy porażeniu była dość skąpa.
Wiedziano, że w czasie burzy nie należy chronić się pod wysokimi drzewami.
Wierzono, że piorun nigdy nie uderzy w leszczynę. A osika, najwyższe drzewo w lesie ma zawsze drżące liście dla tego, że stale boi się burzy, że uderzy w nią piorun, bo jest najwyższa. Pomoc poszkodowanym w takich wypadkach wówczas była żadna. Porażonego, nieprzytomnego leżącego na ziemi pozostawiano na niej. Zmieniało się jedynie jego pozycję - na wznak. To miało ułatwić w uwolnieniu przejścia mocy pioruna do ziemi. Oczywiście gorąco modlono się o jego wyzdrowienie.
Byłem świadkiem takiego zajścia już po przyjeździe tu na Zachód. Większość ludzi pochodzących ze wsi wołyńskiej, którzy przyjechali na te ziemie nie miała styczności z prądem. Gospodarstwa na wsiach poniemieckich były z elektryfikowane Prąd do nich doprowadzono po wojnie już w roku1946. Był to okres poznawania nowej techniki na zasadzie doświadczeń. Nikt nie zadbał o to, by przeszkolić ludzi chociażby z podstawowymi warunkami BHP o prądzie, pierwszej pomocy po porażeniu. Nauka tej nowej techniki była nieraz bolesna, a nawet tragiczna.
Młody (20 lat) człowiek coś sprawdzał w szafce licznikowej nożem kuchennym. Przy tym był na bosaka, było lato. Stał na kamieniu, który leżał pod tą szafką. Porażenie było fatalne. Nieszczęśnik stracił przytomność, upadł na ziemię .Działo się to na obejściu gospodarstwa wśród obecnych w pobliżu domowników. Po zauważeniu wypadku wszczęto alarm. Do pomocy zbiegło się wiele osób. Jak zawsze w takich zdarzeniach nieprzytomnego położono na ziemi i czekano na odzyskanie przytomności przez niego. Ponieważ czas się wydłużał, a porażony w dalszym ciągu był nieprzytomny, ktoś poradził, że dla szybszego i lepszego uwolnienia sił prądu należy zwiększyć kontakt ciała z ziemią. Tak też pośpiesznie zrobiono.
Wykopano w stodole na sąsieku rów długości człowieka i głębokości tak po kolana.
Z nieprzytomnego zdarto koszulę i chyba spodnie, ułożono go w tym rowie i przykryto ziemią. Biedakowi wystawała tylko głowa. Czekano na przyjazd lekarza. Ile to trwało możemy sobie dzisiaj wyobrazić. Brak jeszcze w tym czasie telefonu, karetki pogotowia, taksówki, a do najbliższego lekarza 7 km. Możemy też się domyślić co mógł stwierdzić lekarz po odkopaniu i zbadaniu, po takim czasie człowieka.
Taką cenę płacono za brak wiedzy w tej dziedzinie, a były jeszcze inne.
Spisał po latach:
Henryk Śliwa
wnuk Jana Dajczaka Halaburdy z Bzowicy
Stargard Szczeciński, maj 2009 r.
|