ŻYCIE NA LINII FRONTU - BZOWICA I BEREMOWCE, KWIECIEŃ 1944 ROKU
Wspomnienia Henryka Śliwy (r. 1934) ze Stargardu Szczecińskiego, z urodzenia Lwowianina, który w czasie wojny w latach 1942-1944 mieszkał w Bzowicy w domu swojego dziadka Jana Dajczaka - Halaburdy, nagrane na dyktafon w marcu 2007 roku, spisał Remigiusz Paduch.
Ponieważ ja wtedy byłem dzieckiem, to obserwowałem wojnę, jakby można to było powiedzieć, spod zapaski, zza fartucha. Bo musiałem się chować za kogoś i niewiele mogłem zobaczyć. I to ludzie dorośli brali udział w tym i decydowali, gdzie uciekać, gdzie się chować.
I tak na przykład chowano się u tych Syniarów, na dole. Ponieważ Syniar miał budynek wybudowany tuż przed wojną właśnie, z bardzo porządnej cegły, gdy większość domów w Bzowicy była glinianych, z drewnianymi słupami. Nie jak pruski mur, bo pruski mur jest wypełniony cegłą, a tam była zaprawa gliniana wymieszana razem ze słomą. I to był tani budulec, szybko to się robiło.
W każdym razie do tego Syniara schodzono się na noc z pobliskich domów, ile się zmieściło. Przeważnie schodzili się rodzice z małymi dziećmi. Na niesiono słomy do mieszkania, tak w kolano było słomy, jak w stajni. I wszyscy leżeli na tej słomie, nie było łóżek, spaliśmy tam.
Niemcy atakowali nocą od strony Olejowa, Rosjanie się wtedy wycofywali. I często przy tym podpalali Niemcy jakiś dom, żeby sobie oświetlić teren. Potem za dnia, około południa, znów przychodzili Rosjanie.
Najgorzej było jednej z nocy, jeszcze w naszym domu, właśnie podczas ataku tych Niemców. Nie było jak się zabezpieczyć, chociaż później Niemcy kazali wszystkim budować okopy czy schronienia dla siebie. Rosjanie powiedzieli ludziom, że jak będzie front szedł, to żeby okna pozasłaniać poduszkami. Te poduszki miały chronić przed odłamkami, ponieważ ściany były grube, a okna dość małe, tak że było łatwo te miejsca uszczelnić. Rama z dwoma poprzeczkami i razem 6 szyb, każda o wymiarach jakieś 25x20 cm. Okna były pojedyncze, to znaczy tylko na grubość jednej szyby, nie podwójne. I do tego mocowane na stałe, nie otwierały się.
I to było wieczorem, noc już, wszyscy siedzieli i oczywiście modlitwa głośna, bo na zewnątrz krzyki, strzelanie, a nikt nie był obyty z takimi rzeczami. Ja siedziałem obok babci. W domu ciemno, żadnego światła, wszyscy się modlą, niektórzy płaczą. Wujek Jasiek
[Radom] jedynie był trochę odważniejszy, wyszedł na dwór i słyszał jak jakiś Niemiec leciał sadem, coś krzycząc, chyba jakieś nawoływania wojskowe.
Wujek wrócił do domu, dalej siedzimy tam czy klęczymy na podłodze, modlimy się - i ja do babci mówię, że coś się świeci w oknie. A już była ta poduszka wsadzona w okno, ale gdzieś w rogu niedokładnie dociśnięta i było widać to światełko. Ale wtedy nie było tam żadnych oświetleń ulic, ani nawet u kogoś w domu tych świateł nie mogło być, bo akurat dom z przeciwka, który stał na wprost domu dziadka, miał okna z innej strony.
No i ja mówię do babci, że tam jakieś światło jest. A ponieważ przeszkadzałem, to dostałem tam jakiegoś szturchańca "Siedź cicho, smyku!". Modlimy się dalej wszyscy głośno. No ale ja tam zaglądałem, nie dałem za wygraną, mówię, że tam się coś jednak świeci. A tu się okazało, że palił się tam właśnie sąsiad. Został podpalony nasz sąsiad z przeciwka, nazywano go zawsze Kuba, nie znam jego nazwiska. Mieszkał tylko z żoną, dwoje starszych ludzi. Oni przyjaźnili się z babcią, bo to był pierwszy sąsiad tam przy tej zagrodzie, zresztą korzystano z jego studni. Miał studnię głęboką na 42 kręgi, a latem woda była tylko w ostatnim. Nie wiem, jak powstała ta studnia, jak on ją wykopał. W każdym razie ja tam do niej zaglądałem, kręgi były chyba 60 albo 80 centymetrowe. Więc około 30 metrów ta studnia miała. A jak zajrzałem tam na dół latem, to była tylko taka kropeczka, oczko takie tej wody na dole.
Autor przy studni Kuby, Bzowica jesień 2009
(Kadr z filmu, fot. Rajmund Śliwa)
I w końcu, jak zacząłem nalegać, że tam się jednak coś świeci, to wujek podszedł do okna i krzyku narobił "Kuba się pali!". Kuba siedział u siebie i właśnie mało byłby nie zginął tej nocy, jak nam opowiadał później. Oni mieli taki murowany, to się nazywało "loch". A ten loch był obok domu oddzielnie i to był taki magazyn do przechowywania mleka, śmietany, serów; nic tam innego nie trzymali, tylko to. I oni to wykorzystali do schronienia się w czasie tego frontu. No i kiedy Niemcy nacierali, zauważyli ten loch, podeszli do niego i krzyknęli, żeby stamtąd wychodzić. I oni, tych dwoje staruszków, wyszli, a Niemiec już o nic nie pytał, tylko wrzucił do środka granat. Gdyby tam ktoś był, to na pewno zginęliby wtenczas. No i oni wyszli, a tu się ich dom pali.
Loch, w którym ukrywał się Kuba z żoną, stan obecny. Bzowica jesień 2009
(Kadr z filmu, fot. Rajmund Śliwa)
W tym czasie był wiatr właśnie w kierunku zabudowań babci. I nigdy wcześniej nie widzieliśmy takiego pożaru, jak się dach słomiany palił. Bo tam od nas stodoła była i też się paliła, wiatr tak porywał płomień, że te snopki leciały w naszym kierunku. Czekaliśmy, że w którymś momencie też się zapali babci stodoła, bo wiatr to akurat na tą stodołę znosił. Nie zapaliła się na szczęście, ale w każdym razie zgroza niesamowita była.
Na drugi albo trzeci dzień powiedziano nam, że musimy uciekać. W ciągu dnia to było, jakoś tak z rana. Co można było wziąść? To co w rękę tylko. A ja postanowiłem wziąć naszego baranka.
Przedtem jeszcze babcia schowała owcę ostatnią, bo krowę już zabrali i konie i świniaki. Nawet kury nam wystrzelali. Sam widziałem, jak Niemiec strzelał do kury z karabinu. Oczywiście zastrzelił ją, zabrał i gdzieś poniósł na wieś. Ta ostatnia owca była gdzieś zagrzebana w stodole, tam w słomie jakąś dziurę zrobili, no chcieli chociaż to przechować. Ale ta owca, prawdopodobnie za wodą, zaczęła beczeć w tym czasie, kiedy na podwórzu byli Niemcy. Zawołali zaraz babcię i powiedzieli, żeby wyprowadziła tą owcę. Dziadek już wtedy nie żył, zmarł w 1942 roku. Jeżeli na coś oprócz starości, to mógł umrzeć dlatego, że był bardzo już taki zobojętniały na życie. Bardzo smutny był, jak ja go zapamiętałem. Obojętny na wszystko, bo widział, co się dzieje, że to wszystko ruina się robi, że gospodarstwo podupada.
Babcia wyprowadziła tą owcę. Było dwóch żołnierzy w płaszczach wojskowych i oficer. Ci mieli karabiny, a oficer miał pistolet przy sobie. Nawet pamiętam, jaki to był. Typ broni typowy niemiecki, z taką cienką lufą wystającą z przodu, u nas mówili na to "parabela". W każdym razie wyjął ten pistolet, a my, dzieci, ponieważ nas była tam czwórka, przy tym małym okienku mieliśmy nosy spłaszczone na szybie i wyglądaliśmy, co się dzieje. Byliśmy świadkami, jak strzelił do tej owcy, a ona się przewróciła. Myśmy zrozumieli już, że owcę nam zabili, i narobiliśmy strasznego rwetesu. Zaczęliśmy płakać, krzyczeć. No i ten oficer to zauważył. Odwrócił się, popatrzył na nas i coś tam porozmawiał z tymi Niemcami. I jeden z tych żołnierzy poszedł na wieś, a babci kazali z tej owcy skórę zdjąć. To babcia była chociaż z tego zadowolona, że przy okazji zawsze skubnęła trochę jakiegoś mięsiwa, ukryła i mieliśmy na jeden czy dwa obiady.
Za jakiś czas Niemiec wrócił ze wsi i przyniósł nam takiego malutkiego jagniaka. A że spaliśmy na ziemi, na słomie, to mieliśmy straszny ubaw z tą owieczką. Bo ona była taka, że strasznie brykała i bawiła się z nami. No i jak kazano nam uciekać z tej wsi, to ja mówię do babci, że ja biorę tego jagniaka i będę go niósł. Tam już nikomu na niczym nie zależało, byle tylko z duszą uciec. Myśmy właśnie z tej Bzowicy przez pola, trochę ścieżkami, szli w kierunku Beremowiec, około siedmiu kilometrów. I ja tą owcę doniosłem do Beremowiec na ramionach. Miałem wtenczas 9 lat.
No i w tych Bremowcach było już bardzo dużo wojska niemieckiego. Mieszkaliśmy tam w jednym z domów, nie wiem już, czy to jakaś nasza rodzina była. To był okres wiosny, ponieważ zagata była już do połowy zdjęta. Pół zagaty zostało przy domach, a pół już nie było. Zagata to zewnętrzne docieplenie budynków, ze słomy i z liści z lasu, w każdym razie to było grubości gdzieś około 30-40 cm. Była zakładana tylko na okres zimowy, nie znano wtedy waty szklanej i styropianu.
Domy z zagatą jeszcze dziś można spotkać na Podolu. Bzowica jesień 2009
(Fot. Henryk Śliwa)
Tam nie było pieców do ogrzewania w żadnej izbie w domu. Była kuchnia, a obok kuchni piec chlebowy. I na piecu chlebowym, ponieważ on jest taki płaski i dość długi wewnątrz, to górna część nadawała się do leżenia czy do spania. Ale od pieca chlebowego było ciepło tylko wtenczas, kiedy się piekło chleb. A piekło się raz w tygodniu / raz na dwa tygodnie. Ogrzewanie było tylko z tej kuchni, na której się gotowało. Jaka była to kuchnia? Miała blat z góry żeliwny, z fajerkami, na jeden garnek. I tylko z niego było ciepło, kiedy się paliło w kuchni i ten blat się rozgrzewał. A ratowano się wtedy ciepłym ubraniem. Buty na przykład były co najmniej dwa wymiary większe od nogi. Żeby ta noga nie latała, to od spodu się kładło do butów słomę, tak zwany wiecheć, to się ugniatało i wtedy było ciepło. Na nogi wkładano grube skarpety, czasem kilka par, do tego ciepłe ubrania, kożuchy.
Po przeciwnej stronie tego budynku w którym mieszkaliśmy w Beremowcach, był niemiecki szpital dla koni. Kupę koni tam było, nawet ja tam jako "łepek" chodziłem i Niemcy mnie nie przeganiali, gdy się kręciłem koło nich. Widziałem konie, które miały pokaleczone boki, z odłamkami. Raz patrzyłem, jak jeden z lekarzy udowadniał komuś, że jest odłamek. Wkładał do tej rany coś, to tak wyglądało jak nożyczki, i stukał tym o ten odłamek, że było słychać wyraźnie metaliczny dźwięk. Ten koń żył i stał na nogach. A za tym szpitalem, w sadzie, stały obok siebie dwa działa, o bardzo grubych lufach i krótkich. Nie wiem, co to było. Oni strzelali z tego co najmniej na 7 kilometrów, bo tyle było od tej wsi Beremowce do linii frontu. Ja tych dział nie widziałem nigdzie później i już nie spotkałem się z nimi. Miały kaliber co najmniej 20 cm
[=prawdopodobnie były to niemieckie moździerze 210 mm, na podwoziu kołowym, o zasięgu do 30 km - przyp. RP]. To nie było zamaskowane, absolutnie, z daleka były widoczne jak na dłoni.
Ponieważ to była już wiosna, ja obok tych dział szedłem w kierunku pól, narwać mlecza i trawy dla tego naszego baranka. Narwałem tej trawy i wracałem z powrotem. A pola tam były bez drzew, dookoła wszystko było elegancko widać. No i nagle zauważyłem samoloty, lecące bardzo nisko, dosłownie na wysokości kilkunastu, czy może dwudziestu kilku metrów. Wyraźnie widziałem pilota w środku, ogon był ogromny, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało, z olbrzymią gwiazdą. Kadłub miały szary. To nie były bombowce, tylko Jaki albo Iły, nie wiem, jak się ten samolot tam nazywał. W każdym razie oni najprawdopodobniej zauważyli tą część wioski z lecznicą tych koni i działami, bo z karabinów maszynowych zaczęli strzelać i bombardować też. Było ich chyba trzy albo pięć samolotów. Zrzucili bomby, ale nie latali nad wioską w kółko, tylko raz nadlecieli z daleka, zbombardowali i polecieli dalej do przodu.
Ale popłochu narobili we wsi sporo. W tym czasie, kiedy ja byłem w polu, przyjechała moja mama ze Lwowa. Jakoś odnalazła nas na tej wsi Beremowce, choć to już była druga wieś, więc już były trudności w odnalezieniu kogoś w takim ruchu ludzi. Nie wiem, dlaczego przyjechała, w każdym razie zabrała nas stamtąd. Pewnie dowiedziała się, że jest blisko front i przyjechała po nas.
Po tym bombardowaniu zrobił się popłoch, ludzie się pochowali, gdzie kto mógł. Szukali mnie, a ja już zdążyłem dobiec, bo zamiast zostać w polu, dobiegłem do wsi. I przypomniałem sobie, jak mówiono o tych pierzynach. A w tym czasie, bo zrobiła się już wiosna, zaczynało się już ciepło robić, więc zaczęto wietrzyć te różne zapocone po zimie posłania. I to wisiało na tych zagatach. Ja wpadłem na pomysł, że jak się położę na tej zagacie i owinę się pierzyną, to mi się nic nie stanie. I tak zrobiłem, owinąłem się i nie widziałem kiedy w tym dniu ta wojna się skończyła i że mnie wszyscy szukają. Myśleli, że ja zginąłem. Na pewno jakaś bomba spadła i mnie rozerwała i śladu po mnie nie zostało. Rwetes był niesamowity, jak ja się stamtąd wygramoliłem i wlazłem do chaty, wielki krzyk i szum. I byłbym o mały figiel właśnie zginął przez tego baranka.
Ale to się na tym nie skończyło. Bo w tym samym dniu po tym bombardowaniu mama wzięła mnie, babcię, córkę cioci Zośki Czesię i ciotkę Stefę. I razem, w piątkę, wyruszyliśmy na piechotę do Lwowa. To jest chyba około stu kilometrów. Drogi tam to wyglądały inaczej niż u nas na Pomorzu. Droga była bita, nie było asfaltu, tylko kamień wysypany i utwardzone to wszystko było. Może był tam jakiś rowek na poboczu, ale ja już tego nie pamiętam. Nie było drzew posadzonych, nie było słupów telegraficznych, więc jak ktoś się znalazł na tej drodze, to był z daleka widoczny jak na dłoni, tak to wyglądało.
I jechał tabor konny niemieckiego wojska. Nie wiem, moim zdaniem jechał od frontu, czyli jakby się wycofywał. Wieźli amunicję, to na pewno wiem, bo myśmy siedzieli nawet na tych pociskach czy bombach, trudno powiedzieć co to było. Ponieważ mama kilka lat pracowała w austriackim szpitalu w czasie pierwszej wojny, więc znała język niemiecki. I załatwiła z tymi Niemcami, że oni nas podwiozą do jakiegoś najbliższego miasteczka. Ale w miasteczku musimy zejść, bo tam jest "kontrol" i oni nas dalej wieźć nie mogą. To był Złoczów. I jechaliśmy na tych wozach do Złoczowa. Babcia już staruszka była, trzeba jej było pomóc wejść, my z Czesią też dzieciarnia mała, jedynie sprawna była mama i ciotka Stefa i tylko one nie miały problemu wejść i zejść z wozu.
Jechaliśmy na tych wozach, i na raz, w jednej chwili - nie ma Niemców! Same konie jadą drogą z wozami. Niemców nie ma, tylko myśmy zostali. A co się okazało? Znowu te samoloty. Już następne, ale z tej samej strony leciały. To nie był swobodny lot, kierowali się dokładnie w tym samym kierunku co poprzednio, czyli ktoś następny leciał. Mogli sobie przez radio podać. No a tych wozów było, jak ja to pamiętam, może ze dwadzieścia, jadących tak jeden za drugim.
To trudno nazwać akcją, ponieważ z marszu ten tabor spotkali. W każdym razie oni przelecieli nad nami i strzelali do nas z karabinów maszynowych. Bomb nie zrzucali. No ale wystarczyłoby, żeby trafili w któryś napakowany wóz z amunicją. Na szczęście nie trafili i nic się nikomu nie stało za wyjątkiem hałasu i strachu.
Przed Złoczowem nas wysadzili i zaczęliśmy na piechotę iść do tego Złoczowa. No i następny nalot, znów samoloty. My jesteśmy na drodze, już koło pierwszych budynków. No i jakiś dom był w pobliżu - więc do tego domu uciekamy, prosić o schronienie.
A wtedy na wschodzie już tak nas uczono, że w razie gdyby ktoś obcy przyszedł do domu czy kręcił się w pobliżu, mamy mówić, że my nie jesteśmy Polakami, tylko Ukraińcami. Wszyscy umieliśmy trochę mówić po ukraińsku, uczono nas też ukraińskiego pacierza. Bo ci banderowcy którzy mordowali Polaków, jeżeli ktoś udawał Ukraińca, to brali dziecko - i mówili "mów pacierz" po ukraińsku. Jeśli dziecko nie umiało, to znaczy - nie jesteście Ukraińcami. No to myśmy znali ukraiński ten pacierz.
Ale to mama z babcią najlepiej z naszej piątki znały ukraiński, więc to one rozmawiały, my dzieci mieliśmy się nie odzywać. I jak ten nalot miał się zacząć, uciekamy do tego domu, no i mama z babcią, oczywiście po ukraińsku, proszą, czy by nas nie przechowali. A oni, też po ukraińsku, że nie, że tu nie ma miejsca. Ale gdzie tu iść, jak tu bomby słychać, bo to było niedaleko dworca już, być może że Rosjanie tam bombardowali tory kolejowe. No nie, za nic nie chcą nas wpuścić, mamy sobie iść. I ja, jako dziecko, tam się na tyle zirytowałem, że po polsku mówię: "To chodź, babciu, idziemy sobie już". A ta kobieta, dopiero jak posłyszała, że my po polsku rozmawiamy, to mówi: To dlaczego wy udajecie Ukraińców? Nie mogliście od razu powiedzieć? I wtenczas nas wpuściła, poczęstowała jakimś mlekiem, czymś tam jeszcze.
I w tym Złoczowie dostaliśmy się wreszcie na pociąg do Lwowa. A to było na pewno dokładnie na dzień przed pierwszym maja, ten dzień kiedy myśmy wracali do Lwowa. W Beremowcach byliśmy gdzieś około tygodnia, może dwóch. W każdym razie jak przyjechaliśmy do Lwowa, to było już po dziewiątej wieczorem. Godzina policyjna, nie ma mowy o wyjściu z dworca do domu. A więc nocowanie na dworcu. Pamiętam jeszcze, tragedia z babcią była, bo babcia chorowała na jakieś kamienie, chyba żółciowe, dostała ataku i strasznie jęczała. No, ale jakoś dobyliśmy do rana. Poszliśmy do domu, wykąpaliśmy się.
Nasz dom był na ulicy Wernyhory. I jest to dzisiaj ta nazwa ulicy, nawet numer jest ten sam: dziesięć. Byłem tam w latach 80-tych. W naszym dawnym mieszkaniu mieszkał gość, który tam się wprowadził, jak myśmy jeszcze byli. Czekał już, żebyśmy się wyprowadzili. On był piekarzem, nie pamiętam już jego nazwiska, Ukrainiec. Przypominał sobie nas, bo go pytałem, czy pamięta jak myśmy stąd wyjeżdżali. Wtedy w latach 80-ych to on już miał z 70 lat, a może więcej. Taki staruszek już był, jak ja teraz.
I w tym dniu, pierwszego maja, pamiętam, zaczęło się odprawiać nabożeństwo majowe. Nie pamiętam już, jaki to był dzień tygodnia.
[=poniedziałek - przyp. R.P.] Poszliśmy wszyscy do kościoła i już po powrocie do domu, zaczęliśmy jeść kolację. I nagle światło zgasło. A mama mówi, że gdyby miało być bombardowanie, to syreny zawsze wyją i dopiero wtenczas światło wyłączają. A ludzie zdążą się przygotować, do schronów uciec. A tu ni stąd ni zowąd światło zgasło i cisza. I nagle zaczął się nalot.
Nie mieliśmy tam w pobliżu schronu, tylko piwnica była. To był taki podpiwniczony, dwupiętrowy zwykły budynek. W piwnicy były przygotowane gazmaski i chyba jakieś zapasy żywności. Myśmy uciekli do tej piwnicy, a mieszkaliśmy kilkaset metrów od dworca kolejowego
[=800 metrów w linii prostej, wg planu Lwowa - przyp. R.P.]. I Rosjanie tego dnia, 1 maja 1944 roku, zrobili wielki nalot na Dworzec Główny we Lwowie. Zginęło wtenczas ponad 2000 ludzi. Tam był jeden pociąg wypełniony ludźmi, który odjeżdżał do Warszawy, a drugi w tym czasie przyjeżdżał z tamtej strony, tak że one się mijały na dworcu we Lwowie. Masakrę tam Rosjanie zrobili niesamowitą, gdy zbombardowali ten dworzec. Gdybyśmy przyjechali dzień później, to na pewno byśmy już tu się nie spotkali.
W każdym razie oni to zrobili przed wieczorem, tak że już w domu się używało światła. I, jak pamiętam, to długo bombardowali go, parę godzin chyba to trwało. Zrzucali też rakiety, takie na spadochronach, bardzo jasno było.
Tam we Lwowie był okropny głód. Nawet głód był już po wojnie, jak Rosjanie przyszli. O ile pamiętam, dostawaliśmy 30 deka chleba na osobę dziennie. Ale tamten chleb był bardzo mokry, taki czarny, oczywiście były w nim te otręby. I kwadratowe foremki były, czyli kromki o przekroju kwadratowym. Bardzo czerstwy, często przesadnie był słony, bo solono nie solą drobną, tylko takimi grubymi kryształami. To jak się trafiło na ten kryształ, to był chleb nie do zjedzenia już. Głód był nieprzeciętny...