[źródło: "Kazimierz Olender, "Zapamiętane z dzieciństwa". Sanok 2000, Agencja Wydawnicza "Drukiem".]
Około 20 kwietnia do południa panowała względna cisza i wszyscy siedzieliśmy w mieszkaniu. Nagle nastąpił potężny wybuch, ale nie z moździerza, tylko z ciężkiego działa. Pocisk trafił w stajnię, w której stała krowa i jałówka Jana Dajczaka - Halaburdy. Krowę pocisk rozniósł na strzępy, a jałówkę ciężko ranił, pozostawiając po sobie lej metrowej średnicy. To już nie były przelewki. Uciekliśmy do lochu, który też już zaczął dawać za wygraną w obliczu tak silnego uderzenia. Nie wiedzieliśmy, co robić. Jedni chcieli uciekać, inni zostać w kryjówce, bo to przecież pierwsze pociski tego kalibru. Kiedy nasłuchując, stwierdziliśmy, że nie strzelają, mężczyźni poszli dobić ranną jałówkę. Gospodarz podzielił się mięsem ze wszystkimi, ale nie mieliśmy go gdzie ugotować, bo na widok dymu sowieci od razu strzelali.
Następnego dnia na podwórze zajechał samochód polowy i przywiózł niemieckiego oficera z tłumaczem. Oficer kazał zebrać wszystkich mężczyzn. Nie baliśmy się, bo nikogo nie zabierali. Niemiec powiedział, że przebywamy właśnie na linii frontu, a cywilom jest to zabronione. W związku z tym zaraz podstawi tu dwa duże wozy, które zawiozą nas do Manajowa - jak najdalej od linii frontu. Oficer odjechał. Nie skorzystaliśmy z wozów, bo nie byliśmy pewni, gdzie nas zawiozą. Wszyscy w pośpiechu zaczęliśmy pakować nasze rzeczy. Właściciele wozów zapełnili je swoimi rzeczami i dla nas nie było już; zbyt wiele miejsca. Jedynie kufer, skrzynkę, mąkę i zboże udało nam się gdzieś wepchnąć. Mnie przypadło w udziale niesienie jednej z poduszek. Jej od dawna nie prana poszewka była brudna jak stara szmata.
Kiedy wyruszaliśmy, zachodzące słońce świeciło nam prosto w oczy. Przechodziliśmy koło drugiej linii frontu znajdującej się około 600 m za folwarkiem. Widziałem niemieckich żołnierzy siedzących na ziemi i czyszczących broń lub myjących się. Nie zwracali na nas najmniejszej uwagi. Po niedługim czasie poduszka zaczęła mi ciążyć jak kamień. Nie pamiętam, czy tego dnia coś jadłem. Nie było przecież możliwości normalnego gotowania. Byliśmy bladzi, niedożywieni, brudni, od dawna nie przebierani, w ciągłym napięciu i strachu. Skierowaliśmy swe kroki do Hrynia, który mieszkał w lesie Zielińskiego. Hryń, chyba Ukrainiec, był bogatym gospodarzem, miał duży murowany dom i wiele zabudowań gospodarskich. Część z nas pozostała u Hrynia, a inni poszli dalej, do Manajowa, obawiając się bliskości linii frontowej.
U Hrynia
Dotarliśmy tu późnym wieczorem. Mężczyźni od razu przygotowali ognisko na podwórzu i ustawili garnek, w którym gotowało się mięso jałówki. Wreszcie po kilkunastu dniach mogliśmy umyć się ciepłą wodą, choć bez mydła, więc nie cały brud chciał od razu zejść. Staliśmy, patrząc na gotujące się mięso. Ślinka nam ciekła i nie mogliśmy się już doczekać. Kobieta przygotowująca mięso, co chwila mieszała w garze i dużą łyżką zbierała brudną zawiesinę. Tato w tym czasie uszykował nam posłanie w stodole na słomie, choć noce były jeszcze zimne. Nie mogliśmy spać w domu, bo tam miejsca wystarczyło tylko dla matek z małymi dziećmi. Cieszyliśmy się, że możemy spać pod pierzynami, wreszcie porządnie przygotowani do snu, jeden obok drugiego. Byłem tak zmęczony, że zasnąłem nie doczekawszy się mięsa. Mama obudziła mnie i po ciemku wcisnęła do ręki kawałek cielęciny. Z ochotą zacząłem jeść i pamiętam, że mięso było lekko twardawe, jakby niedogotowane. Dziwnie smakowało bez soli i chleba, których nam brakowało.
Kiedy obudziliśmy się rano, ujrzeliśmy inny świat. Słońce grzało, panowała cisza i spokój. Zaczęliśmy się bawić i po raz pierwszy od wielu dni poczuliśmy radość. Po obiedzie usłyszeliśmy, że na folwarku wybuchają pociski. Żeby lepiej widzieć wdrapaliśmy się na drzewa i stamtąd, jak na dłoni, mogliśmy obserwować eksplodujące pociski. Najpierw widzieliśmy kłęby dymu, a potem słychać było wybuch. Wtedy zdaliśmy sobie sprawę z tego, że uciekliśmy z piekła.
Pod koniec kwietnia było już bardzo ciepło. Okazało się, że za zabudowaniami stacjonuje niemieckie wojsko. Pewnego dnia przyjechał do nas na dużym, dobrze zbudowanym koniu bardzo młody niemiecki żołnierz. Miał może 16 lat. Napoił u nas konia i zaprosił chłopców na przejażdżkę. Ja bałem się usiąść, bo koń był wielki i wierzgał tylnymi nogami.
U Hrynia byliśmy do 3 maja 1944. Tak, jak poprzednio, przyjechał do nas niemiecki oficer i kazał usunąć się z linii frontu. Zapytaliśmy się, dokąd można pojechać. Odpowiedział, że zapewnia nam transport do Manajowa i dalej na zachód, gdzie kto chce. Tato zapytał, czy można by do Hukałowiec i oficer wyraził zgodę. Zaczęliśmy w pośpiechu się pakować. Przyjechały po nas dwa duże wozy, na które załadowaliśmy kufer, skrzynkę i pozostałe rzeczy. Jechało nas kilka rodzin. Rozgorzała dyskusja. Jedni chcieli jechać do Manajowa, bo bliżej Trościańca, a inni do Hukałowiec, gdzie mieszkali znani nam Polacy. My i ciocia Stefka ze swą córka Władzią chcieliśmy udać się do rodziny Burghardtów.
Ruszyliśmy w drogę. Przed Manajowem po lewej stronie zobaczyliśmy uszkodzony rosyjski czołg. Skręciliśmy w lewo na południowy zachód. Niektórzy z nas prowadzili jedyną żywicielkę - krowę. Powożący wozem Niemiec wyraźnie się nie śpieszył. Konie szły wolno, dzięki czemu nadążały za nimi pędzone krowy. Słońce grzało, śpiewały skowronki, a na niektórych polach widać było obsiewających rolników. Od razu pomyślałem, że nasze pole, zaorane zimą, teraz leży odłogiem pomiędzy dwiema liniami frontu.
Kiedy dojechaliśmy do Hukałowiec, tato dał mi do potrzymania krowę, bo sam musiał wskazywać drogę woźnicy. Wioska Hukałowce ciągnęła się na długim odcinku z północy na południe. Nagle usłyszeliśmy potężny warkot i huk. Z zachodu leciał bardzo nisko rosyjski samolot. Palił się, pozostawiając za sobą długi czarny wąż dymu. Wystraszona krowa, którą przytrzymywałem, przeskoczyła przez rów i pociągnęła mnie za sobą. Leżałem w rowie na wznak nie spuszczając wzroku z palącego się olbrzyma, który po kilku sekundach zniknął za lasem. Usłyszeliśmy silny grzmot.
Dotarliśmy wreszcie do domu Michała Burghardta, który przyjął nas życzliwie. Michał niespełna dwa miesiące wcześniej został wdowcem i samotnie wychowywał 10-letnią córkę i 8-letniego synka. Dzieci nie mówiły dobrze po polsku, bo Polaków w Hukałowcach nie pozostało już wielu. U Michała zamieszkała nasza siedmioosobowa rodzina oraz ciocia Stefka i jej córka Władzia. Wujek Feliks z synem Stasiem i wujek Franek z folwarku z dziećmi Stasiem i Stefcią zamieszkali u drugich Burghardtów. Pozostali członkowie ich rodzin zostali na Milnie. U kogoś w Hukałowcach zamieszkała również stryjna Olender - Kowalicha z córkami i wnukami.
W marcu 1944 r., podczas przemarszu przez Manajów i Hukałowce, Rosjanie uszkodzili jeden z niemieckich czołgów typu "Tygrys". Stał on tuż za wsią i często chodziliśmy się do niego bawić. Pamiętam, że w tamtym mniej więcej czasie niemieccy żołnierze zaczęli ścinać sosny, których średnica odpowiadała rozmiarom armatniej lufy. Ustawili je na skraju lasu udając w ten sposób, że dysponują wspaniałą artylerią. Mimo wystających "luf Sowieci nigdy ich nie zbombardowali. Jednak pewnego czerwcowego dnia nad "lufami" pojawił się rosyjski kukurużnik i zrzucił na nie kilka klocków drewna. Śmialiśmy się, że jaka artyleria, takie też bomby. Po tym zdarzeniu Niemcy zlikwidowali te atrapy. W czerwcu sowieckie samoloty coraz częściej pojawiały się w rejonie Hukałowiec, zwykle nocną porą. Niemcy tego właśnie najbardziej się obawiali.
Tato nie miał przy sobie żadnych dokumentów, bo dotychczasowe zostały zniszczone w Trościańcu, i bał się nocować w domu. Spał więc na strychu w stodole, a ja czasem dotrzymywałem mu towarzystwa. Pewnej nocy tato obudził mnie mówiąc:
- Patrz Kaziu, jak jasno!
PodnIósł z poszycia kilka snopków słomy, dzięki czemu mieliśmy duży zasięg obserwacji. Zobaczyliśmy kukurużnika, który jeszcze po rosyjskiej stronie wzbijał się wysoko, nabierał dużej prędkości po czym wyłączał silniki i szybował. Nad wyznaczonym terenem wystrzeliwał kilka świecących rakiet na spadochronach, które powoli opadały oświetlając dany rejon. Gdy rakiety były już tuż nad ziemią, samolot powracał nad cel, zrzucał bomby i po włączeniu silników uciekał do swoich. Ze strony niemieckiej nie padł ani jeden strzał.
Mój tato umiał trochę strzyc włosy ręczną maszynką. Dlatego zaczęli przychodzić do niego frontowi niemieccy żołnierze. Było wśród nich wielu Ślązaków i mogliśmy sobie z nimi porozmawiać. Tato palił papierosy, a oni właśnie nimi płacili za usługę. Czasami przynosili też chleb. Dzięki Ślązakom wiedzieliśmy, co się dzieje w Trościańcu, bo tato, z powodu braku dokumentów, właściwie nie wychodził poza podwórko. Nie obawiał się jednak znajomych Niemców.
Po jakimś czasie zabrakło nam chleba, a było nas dziewięcioro. Ktoś powiedział, że w lesie za kapliczką w stronę Łopuszan stoją polowe kuchnie. Wybrałem się tam sam. Na miejscu zauważyłem trzech uwijających się kucharzy. Stanąłem z boku i przyglądałem się im, dopóki jeden nie kiwnął na mnie palcem. Poprosił, żebym naniósł już narąbanego drewna i położył bliżej kuchni. W okolicach kuchni budowano bunkry, w których stacjonowali mongolscy żołnierze w niemieckich mundurach. Przeszli oni na niemiecką stronę po bitwie pod Stalingradem. Jeden z Mongołów zawołał mnie do bunkra, zapytał o narodowość, skąd jestem, czy mam rodziców, ile rodzeństwa. Wszystko mu opowiedziałem, trochę po polsku, trochę po rosyjsku i ukraińsku, a resztę na migi. On rozumiał mnie lepiej niż ja jego, ale jakoś się dogadaliśmy.
Wtedy kucharze zaczęli rozdawać obiad. Z baraków i bunkrów powychodzili żołnierze z menażkami. Zapach niosący się od kuchni aż mnie dławił w gardle, a kiedy Mongoł przyniósł swą porcję do bunkra, żołądek mi podskoczył, a w ustach miałem pełno śliny, którą co chwilę przełykałem. Mongoł zaczął najpierw jeść makaron nitkowy z konserwą i cały czas na mnie patrzył. Ja natomiast patrzyłem głównie na menażkę. Zauważył to i gdy zjadł połowę porcji, podał mi naczynie i swoją łyżkę, zachęcając do zjedzenia reszty. Podziękowałem po rosyjsku, a on skinął głową i uśmiechnął się. Na drugie danie były ziemniaki z sosem i mięsem, ale tego już nie dostałem.
Kiedy wyszedłem z bunkra, ujrzał mnie jeden z kucharzy i zawołał do siebie. Wskazując palcem na kocioł, w którym na dnie pozostało jeszcze nieco zupy z makaronem, zapytał, czy zjem. Skinąłem i dostałem zupę. Kazał mi oddalić się nieco z talerzem, widocznie po to, żeby nie zobaczyli tego oficerowie mieszkający w barakach. Kiedy wróciłem z pustym talerzem, kucharz kazał mi pozmywać kotły ciepłą wodą i szczotką ryżową, a potem wytrzeć je do sucha czystą szmatką. Gdy wróciłem do domu mama mocno mnie skrzyczała, pytając, gdzie byłem tak długo bez jedzenia. Opowiedziałem o całym zdarzeniu.
Około 17.00 poszedłem z powrotem do lasu. Gdy dotarłem do bunkra z baraku wyszedł oficer i zobaczywszy, że idę, zawołał mnie do siebie. Był w czystej białej koszuli i palił papierosa. Wystawił przed barak swoje oficerki i wręczył mi pastę i dwie szczotki sugerując, żebym wyczyścił buty. Było sucho i pogodnie, ukląkłem na igliwiu i zabrałem się za czyszczenie i smarowanie. Oficer obserwował, czy prawidłowo wykonuję wszystkie czynności. Gdy skończyłem glancowąć, oficer obejrzał buty, pokiwał głową i wręczył mi opakowanie dropsów. Uradowany schowałem dropsy do kieszeni i postanowiłem ich nie jeść, póki nie wyjdę z lasu. Przedtem zamierzałem jeszcze zajrzeć do mojego Mongoła. Nie zastałem go, ale po chwili wynurzył się z lasu, niosąc coś na plecach. Zawołał mnie do bunkra i tam wyjął z torby chleb, schował go za pazuchą i razem ze mną poszedł w zarośla. Tam dał mi bochenek i kazał biec do domu. Byłem szczęśliwy - za koszulą niosłem chleb, a w kieszeni dropsy! Tato trochę denerwował się moją nieobecnością, bo w międzyczasie zrobiło się dosyć późno, ale i tak wszyscy byli bardzo zadowoleni z moich zdobyczy.
Później jeszcze wiele razy chodziliśmy tam z moim bratem Jasiem. Jeździliśmy poić konie aż do wsi, bo w lesie nie było wody. Na wielkich, spasionych komach nie jeździło się zbyt wygodnie wierzchem. Gdy pewnego razu spadłem, mój Mongoł bardzo się ze mnie śmiał.
Kiedy nie chodziłem do żołnierzy, do moich obowiązków należało pasienie krów. Jedna była nasza, a druga należała do cioci Stefki. Najczęściej chodziliśmy z nimi na zachodni skraj lasu, ale raz zapuściliśmy się na południową stronę. Zastaliśmy tam pełno niemieckiego wojska, tabory i kuchnie polowe. Wojsko akurat jadło obiad obgryzając wielkie kości trzymane w rękach. W pewnej chwili jeden z żołnierzy podbiegł z menażką do mojej krowy, uwiązał ją do drzewa i zaczął doić. Pozostali żołnierze dopingowali mu. Wydoił pełne dwie manażki. Chłopcy, którzy byli tam ze mną, pochwycili swoje krowy i uciekli przez las do domu. Kiedy i ja wróciłem, mama od razu zauważyła, że krowa została wydojona. Zabroniła mi oddalać się w las.
Obok lasu, przy zabudowaniach Michał Burghardt miał pastwisko zwane "Liwadą". Tam niemieccy żołnierze wciąż urządzali sobie ćwiczenia w strzelaniu z ręcznej broni maszynowej i w rzucaniu granatami. Żołnierzami byli bardzo młodzi chłopcy, chyba dopiero co wcieleni do armii. Przełożeni podoficerowie niemiłosiernie pędzili ich po pastwisku w pełnym rynsztunku z maską przeciwgazową na twarzy i to w samo południe. Nagle, podczas krótkiej przerwy w ćwiczeniach, nad pastwiskiem pojawił się bardzo nisko lecący rosyjski samolot myśliwski. Wszyscy żołnierze poderwali się i zaczęli do niego strzelać. Udało im się trafić i za to zestrzelenie dostali cztery tygodnie urlopu.
Wówczas to zaprzyjaźniłem się z pewnym niemieckim żołnierzem, który ulokował się wraz z parą koni w stodole Janka Burghardta. Umiał słabo mówić po polsku. Pewnej nocy podczas kolejnych ćwiczeń na pastwisku kazał mi przyjść do siebie i nasłuchiwać, w jakim języku padają komendy. Ostrożnie przeszedłem przez ogród i ulokowawszy się w kukurydzy nasłuchiwałem. Wróciłem i powiedziałem mu, że tam mówią po niemiecku. Zapytałem też, dlaczego kazał mi to sprawdzić. Przyznał, że bardzo się boi sowieckich partyzantów.
Niemiec miał ze sobą dużo prasowanego owsa w kostkach, którym karmił konie. Pozwalał mi brać nieco dla małych owieczek, które zabraliśmy ze sobą z Trościańca. Tymi owieczkami nie nacieszyliśmy się jednak długo. Pewnego dnia zajechał na podwórze samochód polowy z dwoma żołnierzami. W mieszkaniu byłem tylko ja i Gienia. Jeden z Niemców wszedł do domu i zaczął nas zagadywać. Nagle zabrzmiał klakson, żołnierz wybiegł z mieszkania i wskoczył do jadącego samochodu. Kiedy wybiegliśmy za nim, ujrzeliśmy tylko odjeżdżające w stronę lasu auto, a w nim nasze dwie owieczki. Zaczęliśmy ich gonić i dobiegliśmy do następnej wioski - Jarosławca. Tam mieliśmy znajomą, siostrę żony Janka Burghardta. Opowiedzieliśmy jej, co się stało. Odpowiedziała, że tu w okolicy jest tylu Niemców, że nie wiadomo, gdzie szukać złodziei. Wróciliśmy do domu z pustymi rękoma. Gienia płakała i złorzeczyła Szwabom, żeby się podławili tymi owieczkami. Ja i Jasiu przestaliśmy też z czasem chodzić do lasu, gdzie były kuchnie. Przestali dawać nam chleba, a i znajomych Mongołów już nie było.
Pewnego czerwcowego dnia poczuliśmy silny swąd spalenizny. Wiatr wiał od wschodu. Znajomi Ślązacy przyszli do nas ze złą wiadomością. Powiedzieli, że niemieckie samoloty zrzuciły na Trościaniec fosfor, który spalił prawie całą wieś. Do rozmiarów spustoszenia przyczynił się też suchy i silny wiatr. Podczas pożaru z zabudowań musieli wyjść sowieccy żołnierze, którzy od razu zostali zauważeni przez samoloty. Przed nami pojawiła się perspektywa powrotu na pogorzeliska. Coraz częściej było słychać artyleryjskie wystrzały. Przychodzący do nas Ślązacy mówili, że koło Trościańca zostało zlokalizowane duże zgrupowanie wojsk sowieckich szykujących się do ofensywy. Był to początek lipca 1944 r. Pewnego dnia ktoś doniósł nam, że Niemcy będą zabierać wszystkie krowy. Około północy tato obudził mnie, kazał wziąć krowy, naszą i ciotki Stefki, i uciekać na zachodni skraj lasu. Inni chłopcy też już przyprowadzili tam swoje krowy. Nie pozwalaliśmy im ryczeć. Niektórzy zmieniali się i chodzili do domów, aby coś zjeść. Moimi zmiennikami byli Gienia i Jasio.
Około 8 lipca 1944 r., w pochmurny, deszczowy dzień, ktoś do nas przyszedł i powiedział, że we wschodniej części lasu chodzą bezpańskie konie. Tato, nikomu nic nie mówiąc, zniknął po obiedzie. Po kilku godzinach jakaś znajoma osoba poinformowała mamę, że widziano tatę prowadzonego przez niemieckiego żołnierza tam a tam. Zebraliśmy się natychmiast całą rodziną i podążyliśmy do wskazanego domu pośrodku wsi. Weszliśmy do pokoju i zobaczyliśmy tatę siedzącego na krześle, bladego jak ściana. Został złapany w lesie w ruskiej kufajce i bez dokumentów, przez co Niemcy uznali go za sowieckiego szpiega.
Obsiedliśmy tatę dookoła trzymając go za ręce. W kącie, z karabinem w dłoniach, siedział niemiecki żołnierz i obserwował nas. Po chwili z drugiego pokoju wyłonił się drugi Niemiec znający polski i zaczął pytać tatę, po co ten chodził do lasu i dlaczego nie ma dokumentów. Tato wytłumaczył mu, że słyszał pogłoski o bezpańskich koniach i chciał to sprawdzić. Niemiec przeszedł do drugiego pomieszczenia i zaczął rozmawiać z kimś przez telefon. Kiedy wrócił, mama zapytała, kiedy wypuszczą ojca. Nie uzyskała odpowiedzi. Wtem do pokoju wszedł smukły, wysoki oficer o rudych włosach i groźnym spojrzeniem powiódł po naszych twarzach. Przeszedł do pokoju z telefonem i zamknął za sobą drzwi. Kiedy wrócił, wypytał szczegółowo o każde z nas. Potem ponownie wyszedł. Napięcie było nie do zniesienia aż do chwili, kiedy wrócił do nas tłumacz i powiedział:
- Jest pan wolny.
Wszyscy stanęliśmy na równe nogi. Mama z płaczem zaczęła dziękować tłumaczowi. Tato poprosił jeszcze o odprowadzenie go do domu, bo była już noc i obawiał się kolejnej kontroli. Odprowadził nas żołnierz pilnujący ojca. W kilka dni po tym incydencie, kiedy tato był w mieszkaniu z ciotką Stefka, ujrzał przez okno zbliżającego się niemieckiego żołnierza. Wystraszony zdążył tylko otworzyć na oścież okno i wskoczyć do łóżka, starannie zakrywając się pierzynami. Kiedy Niemiec wszedł do mieszkania, tato prawie przestał oddychać. Żołnierz zauważył otwarte okno i wskazując je palcem, kilka razy powtórzył:
- Pan fic!
Uwagę Niemca starała się też za wszelką cenę odwrócić ciocia Stefka, która miała owrzodzone, spuchnięte kolano i w chwili jego wejścia zaczęła strasznie narzekać na potworny ból. Niemiec, przekonany, że tato uciekł przez okno, nie przeszukał mieszkania. Nie wiedzieliśmy, po co w ogóle do nas przyszedł. Od tego dnia tato przestał przychodzić do mieszkania w dzień, a to dlatego, że Niemcy łapali mężczyzn do kopania rowów, około 15 lipca spodziewając się radzieckiej ofensywy. Kilka dni przed tą datą znów pojawili się u nas znajomi Ślązacy na strzyżenie. Byli już smutni i przygnębieni. Ich humory również nam się udzieliły, bo bardzo ich polubiliśmy, a szczególnie jednego, który miał na imię Romek. Przychodził do nas z harmonijką ustną, na której umiał pięknie grać. Grywał też nasz tato, a Romek tańczył wtedy z kuzynką ojca - Stefcią Dajczak z folwarku (obecnie nazywa się Sudal i mieszka w Brudzewku). 12 lub 13 lipca Romek przyszedł do nas, aby się pożegnać. Wtedy widzieliśmy go po raz ostatni.
****
KONIEC CZĘŚCI SIEDEMNASTEJ