[źródło: "Kazimierz Olender, "Zapamiętane z dzieciństwa". Sanok 2000, Agencja Wydawnicza "Drukiem".]
Przemarsz Wehrmachtu - okupacja niemiecka
Przybliżały się żniwa, a lato było bardzo upalne. Głównymi drogami przemieszczały się na wschód niemieckie wojska zmechanizowane. Polnymi drogami od Złoczowa przez Hukałowce i dalej przez Trościaniec maszerowały wielkie kolumny piechoty. Wtedy właśnie mnie i mojego brata Jasia zawołał do siebie tato. Poprosił nas, abyśmy po przejściu kolumn wojskowych pobiegli w kierunku naszego pola i pozbierali wszystkie niedopałki papierosów pozostawione przez żołnierzy. Tato nasz był palaczem, a tytoniu nie było skąd wziąć, bo poprzednia władza nic nie zostawiła, a obecna nie dawała. Uzbieraliśmy jednak niewiele. Postanowiliśmy wrócić do domu drogą koło "Iwana", kiedy na horyzoncie ukazały się kolejne nadciągające kolumny. Ludzie we wsi z zaciekawieniem spoglądali na maszerujące wojsko. Ponieważ po południu upał stał się wręcz niesamowity, niektórzy zaczęli wynosić wodę w wiadrach i częstować nią żołnierzy. Ci wychodzili z szeregu, gasili pragnienie i doganiali swój pododdział. Jeden z żołnierzy kazał osobie, która przyniosła wodę, najpierw jej się napić. Bał się chyba, że woda może być zatruta. Ale skąd w tamtych czasach mielibyśmy wziąć trutkę?
Usiedliśmy z bratem na wysokiej skarpie i patrzyliśmy na drogę, która biegła niewielkim wąwozem. Chcieliśmy zobaczyć, kiedy wreszcie przemaszerują kolumny, które wydawały się nie mieć końca. Kiedy między kolumnami nastąpiła przerwa, pobiegliśmy z powrotem do "łanu", aby pozbierać niedopałki. Tam zobaczyliśmy, że nadciąga kawaleria, a między nią tabory ciągnięte przez duże, pociągowe konie rasy belgijskiej. Wozy, narzędzia, i uprząż były tak nowe, że aż skrzypiały. Nie uciekliśmy, tylko usiedliśmy na skarpie i patrzyliśmy. Żołnierze jadący konno coś do nas mówili po niemiecku. Nie rozumieliśmy ich co prawda, ale miałem wrażenie, że z nas szydzą. Jeden z nich widocznie był rolnikiem, bo zachwycał się aromatem pachnącego miodu, który aż dusił w gardle. Inny podziwiał wspaniały urodzaj na czarnej ziemi. Nie zapomnę, jak głaskał się po brzuchu mówiąc:
- Gut, gut.
Gdy kolumny przejechały, postanowiliśmy nie czekać na następne, tylko pójść do domu coś zjeść. Wracaliśmy przechodząc koło figury Zarębowskiego. Tam zobaczyliśmy, że Stasia Narogowa, córka Jana, przyniosła naręcze czerwonych róż i po jednej zaczęła wręczać je niemieckim żołnierzom. Jeden z nich, a był to oficer, nachylił się, wziął różę i przyłożywszy ją do nosa powiedział coś radosnym tonem. Pamiętam, że kiedy żołnierze odjechali, do Stasi podeszła jakaś kobieta, powiedziała jej do ucha coś, co sprawiło, że zawstydzona Stasia poszła do domu i więcej już nie wynosiła róż.
Kiedy dotarliśmy do domu mama skrzyczała nas, że tak długo nie wracaliśmy. Kolumna przechodziła aż do samego wieczora. W nocy padał lekki deszcz. Gdy obudziłem się rano, zobaczyłem, że na naszym i sąsiednich podwórkach zatrzymało się pełno furmanek i wojska. Były to tabory, które przybyły w nocy. Po tym lekkim deszczu zrobiło się jeszcze parniej. Żołnierze paśli konie, myli się i golili. Wyszedłem z domu i wybrałem się przejściem pomiędzy naszą szopą a stodołą na podwórze sąsiada Kazika Kusiaka. Tam zobaczyłem, że obok dużego wozu leży tekturowe pudełko, prawdopodobnie po butach. Pomyślałem, że z takiej tektury można by zrobić karty do grania takie, jakie wycinały moje starsze siostry. Chciałem poprosić Niemca o to pudełko, ale przecież nie znałem języka. Nie chciałem, żeby mi odmówił i w ciągu ułamka sekundy postanowiłem zabrać pudełko bez pytania. Żołnierz nie znając moich zamiarów przeszedł na drugą stronę wozu, a ja natychmiast chwyciłem tekturę i co sił w nogach uciekłem przez to samo przejście, którym przyszedłem. Żołnierz, rudowłosy człowiek średniego wzrostu z lekkim brzuszkiem, zorientował się w pewnej chwili, że pudełka nie ma i głośno wykrzyknął:
- Halt, halt!
Ja jednak byłem już daleko. Z pełnym impetem wpadłem do pasieki, bo wiedziałem, że tam w kącie, przy stodole stryka Józefa, w ogrodzeniu z drutu kolczastego jest dziura. Przedarłem się przez nią w ciągu kilku sekund i nie pamiętam nawet, czy się skaleczyłem. Pobiegłem dalej przez łąkę Kazika Kusiaka i sadem stryka mojej mamy Szczepana Wałyluka dobiegłem do ciotki Stefki na "Dębinę". U niej przesiedziałem prawie cło wieczora licząc na to, że Niemcy może odjadą. Moje przewidywania sprawdziły się. Wracając ukradkiem do pasieki, zobaczyłem oddalające się na wschód tabory. Rodzice wystraszeni moją nieobecnością przez tyle godzin, dopytywali się, gdzie byłem. Opowiedziałem o całym zajściu. Mama załamała ręce, a tato wstał na równe nogi i wykrzyknął:
- Zwariowałeś?! Przecież mógł cię zastrzelić!
Także następnego dnia u nas i u sąsiadów podwórza pełne były koni i wozów. Około południa usłyszałem, że na podwórzu Józefa Sułymy, naszego sąsiada przez drogę, ktoś pięknie gra walca na akordeonie. Ponieważ byłem muzykalny, od razu tam pobiegłem. Na wozie z budą siedział żołnierz w spodniach i białej podkoszulce, świeżo wymyty i ogolony. Trzymając papierosa w zębach grał na wielkim akordeonie, który miał 80, a może i 120 basów. Oparłem się o koło wozu, które było tak wielkie, że równało się z moją głową i z zazdrością patrzyłem na umiejętności żołnierza. Wtedy pierwszy raz w życiu słyszałem i widziałem akordeonistę. W pewnym momencie żołnierz, który pewnie już zagrał wszystko to, co umiał, zdjął instrument i schował go do futerału. Żal mi się zrobiło, że już nie usłyszę tak pięknych melodii.
Żołnierz wyjął razowy, długi chleb z brytfanki i posmarował go szwajcarskim serem. Jadł bez popijania. Zobaczył, że się na niego gapię i posmarowawszy kolejną kromkę podał mi ją. Ugryzłem raz. Chleb wydał mi się dziwny w smaku, nie taki, jaki piekła moja mama. Więcej nie jadłem, tylko poszedłem do domu, trzymając kromkę w dłoni. Tato zapytał mnie, dlaczego nie jem. Powiedziałem, że ser jest dziwny i że czuję zapach śmierdzącej onucy. Tato roześmiał się, powiedział, że to właśnie szwajcarski ser i zjadł moją kromkę. Wieczorem Niemcy odjechali na wschód i więcej przez Trościaniec nie przejeżdżali.
Po przemarszu niemieckich wojsk pewnego słonecznego dnia z samego rana we wsi pojawiła się ukraińska horda uzbrojona w karabiny zrabowane polskim, a potem rosyjskim żołnierzom. Ukraińcy zaczęli rewidować kolejne gospodarstwa w poszukiwaniu broni. Oznajmili, że każdy, kto posiada jakąkolwiek broń, jest zobowiązany do oddania jej w punkcie zbornym. Nie wiem, czy którykolwiek z Polaków zdecydował się podporządkować temu zarządzeniu. Rewizje trwały cały dzień. Wieczorem tato wrócił od stryka Michała i powiedział, że Niemcy prą na wschód i nie napotykając na żaden opór zajęli już Smoleńsk, Charków i Kijów.
W Trościańcu Niemcy ścisłe współpracowali z Ukraińcami, a do urzędów nie dopuszczali żadnych Polaków. Powstała ukraińska policja i rozpoczęły się prześladowania i unicestwianie Żydów. Żydzi z Trościańca zaczęli wyjeżdżać lub uciekać w nieznanym kierunku. Wiadomo było, że w Załoźcach wielu Żydów zostało rozstrzelanych. W tej masakrze spory udział mieli pomagający Niemcom Ukraińcy. U nas pojawiły się wywieszki obwieszczające, że za ukrywanie Żydów całej rodzinie grozi śmierć przez rozstrzelanie. Wszyscy bardzo się tego bali. Jesienią zastukała do naszych drzwi niedaleka sąsiadka, Żydówka Rywka Parnas. Z płaczem opowiadała o całej swojej rozstrzelanej rodzinie. Poprosiła mamę o możliwość pozostania u nas. Chciała pomagać w domu, łuskać groch i fasolę za dach nad głową i kromkę chleba. Mama natychmiast jej odpowiedziała:
- Wiesz, Rywka, co piszą w ogłoszeniach. Nie mogę cię przyjąć. Przecież mam pięcioro małych dzieci.
Rywka ze łzami w oczach wyszła. Powiedziała jeszcze, że o tym wszystkim, co teraz dzieje się z Żydami, napisano w ich piśmie świętym i że Hitler nie wyniszczy teraz wszystkich Żydów, lecz po wielu latach pojawi się ktoś od niego gorszy, kto zgładzi ich wszystkich. To miała być kara za ukrzyżowanie Chrystusa. Później ludzie mówili, że Rywka zginęła w Bełżcu.
****
KONIEC CZĘŚCI DZIEWIĄTEJ