dnd, d&d dungeons and dragons
 
Olejów na Podolu
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Strona główna ˇ Artykuły ˇ Galeria zdjęć ˇ Forum strony Olejów ˇ Szukaj na stronie Olejów ˇ Multimedia
 
isa, dnd.rpg.info.pl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Nawigacja
Strona główna
  Strona główna
  Mapa serwisu

Olejów na Podolu
  Artykuły wg kategorii
  Wszystkie artykuły
  Galeria zdjęć
  Pokaz slajdów
  Panoramy Olejowa 1
  Panoramy Olejowa 2
  Panoramy inne
  Stare mapy
  Stare pocztówki Olejów
  Stare pocztówki Załoźce
  Stare pocztówki inne
  Stare stemple 1
  Stare stemple 2
  Multimedia
  Słownik gwary kresowej
  Uzupełnienia do słownika
  Praktyczne porady1
  Praktyczne porady2
  Archiwum newsów
  English
  Français

Spisy mieszkańców
  Olejów
  Trościaniec Wielki
  Bzowica
  Białokiernica
  Ratyszcze
  Reniów
  Ze starych ksiąg

Literatura
  Książki papierowe
  Książki z internetu
  Czasopisma z internetu

Szukaj
  Szukaj na stronie Olejów

Forum
  Forum strony Olejów

Linki
  Strony o Kresach
  Inne przydatne miejsca
  Biblioteki cyfrowe
  Varia
  Nowe odkrycia z internetu

Poszukujemy
  Książki

Kontakt
  Kontakt z autorami strony

 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Olejów na Podolu
Aktualnie na stronie:
Artykułów:1281
Zdjęć w galerii:1876

Artykuły z naszej strony
były czytane
5785047 razy!
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 

Eugenia Tetich
Moje przeżycia od 1914 do 1958 r.


Urodziłam się w 1904 r. w niedużej wiosce woj. tarnopolskiego pod zaborem austriackim. Ojciec 36 lat pełnił zawód nauczyciela w tejże wiosce.

Rodzina nasza była liczna. Składała się z dziewięciorga rodzeństwa, tzn. trzech braci i sześciu sióstr. Jeden z braci wstąpił do klasztoru OO. Franciszkanów, gdzie żyje do dziś pracując w japońskim Niepokalanowie. Rodzice i reszta rodzeństwa nie żyje.

Rok 1914 był dla mnie straszny i niezapomniany do dziś. Wojna!!! Ogólna mobilizacja mężczyzn do 50-go roku życia. Cała wioska była w rozpaczy. Wszędzie powstawał płacz i narzekanie.

Wtedy mój najstarszy brat (Leon) idzie na wojnę. W domu rozpacz i zamęt, oprócz tego przychodzą uczniowie tatusia pożegnać się z odchodzącym bratem.

22.VIII.1914 r. stoczyła się pierwsza bitwa na naszych polach.

O godzinie czwartej rano usłyszeliśmy pierwsze strzały. Po niedługim czasie przybyli austriaccy żołnierze bez czapek i butów, w poszarpanych bluzach. Powstała ogromna panika. Wkrótce żołnierze znów pędzili dalej.

Szkoła, w której mieszkaliśmy, była na skraju wioski, na wzgórzu, więc dokładnie widzieliśmy całą okolicę.

Po upływie 1,5 godziny czasu przyjechały nieprzyjacielskie wojska, tzn. Moskale. Ubrani byli w długie buty, zielone mundury i czapki o szerokich rondach. Każdy jeździec posiadał za cholewą żerdź do 2,5 m długości, na końcu której osadzony był bagnet otrójkątnym ostrzu od 60 do 70 cm długości.

Moskale ci wypytywali się o Austriaków i zaczęli robić poszukiwania. Okrutnie rozprawili się z jednym austriackim żołnierzem ukrytym w mieszkaniu w skrzyni. Poszkodowanym był 23-letni chłopak z Kadłubisk pow. Brody woj. Lwów, jedyny syn w domu.

Moskale rozpanoszyli się bardzo w naszej okolicy. Podpalali domy, rozbijali gorzelnie, pijąc jednocześnie wódkę bez żadnej wstrzemięźliwości. Skutkiem tego w Ściance koło Złoczowa nastąpiła ogólna masakra żołnierzy moskiewskich między sobą. Zginęło ich wtedy bardzo dużo. Pamiętną bitwą był atak nieprzyjaciela na Przemyśl. Po ciężkich walkach Moskale zostali odparci i twierdza w mieście tym została uratowana.

Po pewnym czasie wokół nas znów zatrzymał się front. Cała okolica zapełniona była wojskiem. Wśród Moskali znajdowali się tacy, którzy indywidualnie robili poszukiwania, wynajdując jeńców. Pewnego razu do nas przyszedł jeden z Moskali, był on Czerkiesem z pochodzenia. Gdy zobaczyliśmy tego człowieka to z najmłodszym bratem uciekliśmy pod łóżko. Czerkies był uzbrojony w siedem noży, przepasany rzemieniem przez ramię. W talii posiadał pas naładowany nabojami. Był on barczysty i bardzo wysoki.

Po raz drugi front u nas zatrzymał się w roku 1915 i trwał aż do roku 1916. Wtedy to zaczęto kopać okopy przez całą długość nasze wsi. Front był blisko, ponieważ słychać było nieustanne komendy wydawane przez oficerów. W niedługim czasie usłyszeliśmy „Hura! Hura" i po chwili słyszymy szczęk broni i jęki rannych. Pole bitwy zostało oświetlone rakietami. Wszyscy zatykaliśmy uszy i uciekaliśmy, aby niczego nie widzieć i niczego nie słyszeć.

Kilka dni po tym, a było to 16.8.1916 r., wieczorem dostajemy rozkaz opuszczenia swoich domów.

W jednym prawie dniu ewakuowany został prawie cały powiat zborowski – w sumie 34 wioski. Dwie moje siostry były zamężne. Jedna mieszkała koło Lwowa, a druga w sąsiedniej wiosce. Szwagier dostał konie od hrabiego Wodzickiego i zabrawszy żonę z dwojgiem dzieci i rzeczami odwiózł w bezpieczne miejsce. Następnie wrócił, by zabrać wszystkie rzeczy. W ten sposób zostaliśmy oderwani od reszty ludzi.

Jechaliśmy bocznymi drogami do siostry mieszkającej koło Lwowa. Duża część wędrujących ludzi starała się, aby pozostać we lwowskim, innych natomiast wywieziono do obozów w Czechach, gdzie masowo umierali na tyfus. Podróż nasza odbywała się z różnymi przygodami. Obozowaliśmy wszyscy jak Cyganie.

27.08 rozłożyliśmy obóz koło Woronisk. Żyliśmy w bardzo niewygodnych warunkach. Wtedy to ku naszemu zadowoleniu przyszedł jeden z gospodarzy niedaleko mieszkający i poprosił nas do swojej stodoły na nocleg. Jakże ogromnie byliśmy mu wdzięczni za te przysługę. W tym czasie, gdy spaliśmy, rozpętała się ogromna burza, więc dłuższy pobyt w pomieszczeniu z dachem nad głową wydawał się zbawienny. Na drugi dzień wybraliśmy się w dalszą podróż.

W Snowiczu wojsko rekwirowało konie na front, więc i nam chcieli zabrać konie. Po długich pertraktacjach i błaganiach wojsko puściło nas w dalszą podróż. Podróż nasza była uciążliwa, upał dokuczał nam bardzo i musieliśmy maszerować bez przerwy, ponieważ miejsce na wozie zarezerwowane było dla dwuletniej siostrzenicy.

Po dwóch tygodniach uciążliwej podróży dotarliśmy do Jabłonowa, wioski opasanej górami i lasami. W wiosce tej mieszkała moja druga siostra z mężem i pięciorgiem dzieci. (Jechała Antonina z mężem Karolem i córkami Anielą i Janiną. Dotarli do Joanny matki Natalii, Zenona, Sławka, Sławki i Ireny)

W Jabłonowie mieszkaliśmy do listopada 1916 r. W rok później szwagier pojechał do Wołkowa w powiecie Przemyśl, a siostra ze mną i dziećmi do Poluchowa Wielkiego w powiecie Glinów.

Na wygnaniu przebywaliśmy około dwóch lat. W maju 1918 r. wróciliśmy do zrujnowanego domu. Widok przedstawiał się niewesoło. Pełno było burzanów, okopów, rowów i niezliczona ilość myszy i szczurów. Zmuszeni byliśmy spać na ziemi. Jedzenie gotowaliśmy w prowizorycznie urządzonych paleniskach.

Musieliśmy pracować bardzo ciężko, aby całą wieś doprowadzić do pierwotnego wyglądu.

Ogromna plagą były myszy i szczury, które w dużym stopniu niszczyły plony i owoc. Zapasy żywności wyczerpywały się, więc szukając pomocy w sąsiednim powiecie chodziliśmy po 40 km dziennie od wioski do wioski szukając jakiegokolwiek pożywienia.

W niedługim czasie znów wybuchła wojna - wojna bratnia, polsko- ukraińska. Nazwałam „bratnia", ponieważ oba te narody były pod zaborem austriackim i żyły w największej zgodzie.

Wtedy to Ukraińcy zaczęli mordować bezbronne rodziny polskie. Do dziś istnieje w Złoczowie mogiła wymordowanych Polaków, których trupy przyjeżdżały oglądać zagraniczne komisje. Podczas tej ogromnej rzezi młodzież polska spisała się dzielnie przy obronie Lwowa. Mordercza wojna trwała od czerwca 1918 do września 1919 r.

Jednocześnie w tych samych latach wybuchła epidemia duru brzusznego. Śmierć zbierała obfite żniwo. Ludzie umierali całymi masami. Zdarzały się takie przypadki, że wymierały całe rodziny. Zostaliśmy bez opieki lekarskiej a także i duchowej, ponieważ nigdzie nie było ani księży ani lekarzy.

Z mojej rodziny wszyscy żyli szczęśliwie, a jedna z sióstr była tak odporna, że w ogóle nie przechodziła choroby na ten tyfus. Po wygaśnięciu epidemii ludzie odetchnęli trochę i zaczęli znów krzątać się koło swych gospodarstw.

W roku 1920-21 znów zawitała do nas wojna polsko - bolszewicka.

Na trzy tygodnie przed jej rozpoczęciem wrócił do domu jeden z najmłodszych braci, (Leon) wzięty do niewoli rosyjskiej podczas I wojny światowej. Brata tego uważaliśmy już za zaginionego. Otóż wrócił, lecz zmieniony nie do poznania.

W 1915 r. koło Stryja został ranny i zabrany do niewoli. Tam go podleczono, a następnie zabrano do kopalni węgla, gdzie uległ katastrofie – został przysypany ziemią. Po tym wypadku leżał cały rok w szpitalu, a po wyjściu z niego został wcielony w oddział Kozaków dońskich walczących z bolszewikami. W walkach tych był ponownie ranny. Bolszewicy zadali mu siedem ran bagnetem oraz powybijali wszystkie zęby kolbą od karabinu.

Gdy nawała bolszewicka zbliżała się bliżej nas, brat uciekł do Krakowa i tam otrzymał pracę w krakowskiej PKP i tam pracował aż do wybuchu II wojny światowej. W czasie wojny został aresztowany i osadzony w obozie w Oświęcimiu, skąd został cudownie uratowany dzięki medalikowi Najświętszej Maryi Panny, który trzymał pod językiem. Po wyjściu z obozu wrócił do żony i dzieci i dopiero w 1953 roku zmarł w Kętach na raka płuc.

Po tej wojnie polsko – bolszewickiej, które też nie szczędziła nam niczego złego, zapanował wreszcie spokój. Wtedy to mój drugi brat, obecnie żyjący jeszcze (Kazimierz) wstąpił do klasztoru, a ja wyjechałam do Tarnopola, gdzie pracowałam 12 lat jako krawcowa.

W niedługim czasie śmierć zabiera moich najbliższych. W 1931 r. umiera tatuś (Jan), potem najmłodszy brat (Stanisław), a wkrótce po nim dwie siostry (Melania, Aniela). Jedna z sióstr (Stefania) zmarła w czasie wojny polsko – bolszewickiej. Po tych bolesnych przeżyciach mama (Helena) została ze mną, z sześcioletnim wnuczkiem (Jarosław alias Józef, syn Anieli) i służącą.

W roku 1936 powróciłam znów do domu, aby opiekować się już w podeszłym wieku mamusią i chrześniakiem – sierotką, którego w czasie II wojny światowej zabrano do Niemiec na roboty i który tam zaginął.

Następnie w trzy lata później nowa tragedia. Rok pamiętny. 1939. Wybuchła II wojna światowa, jakże straszna w skutkach. Wszyscy ją pamiętamy, choć niejednakowo przeżywaliśmy te okropności i bestialstwa.

17.09.1939 roku wkroczyły do nas wojska radzieckie witane bardzo życzliwie przez ludność ukraińską. Wśród wojsk polskich powstało ogromne zamieszanie. Uciekali oni przed Niemcami grupowo i indywidualnie. Mniejsze grupy do czterech osób mordowali ukraińscy nacjonaliści, a większe grupy zajmowali Rosjanie, którzy szczególnie „troskliwie" zaopiekowali się oficerami polskimi przygotowując im godne mieszkanie w Katyniu.

Od listopada 1939 roku zaczęła się gospodarka władz radzieckich. Zaczęło się masowe usuwanie niewygodnych elementów polskich oraz aresztowania Ukraińców, którzy pragnęli niepodległej Ukrainy. W 1941 r., po wkroczeniu wojsk niemieckich, znaleziono w Złoczowie, woj. lwowskie, krematorium, gdzie zostały spalone ludzkie ciała.

Również w tym samym czasie Rosjanie zaczęli wywozić całymi rodzinami wszystkie kolonie polskie. Jaki los spotykał tych ludzi do dziś nic nie wiadomo. Czy również znaleźli mieszkanie takie jak ci w Katyniu?

Po wkroczeniu wojsk niemieckich Ukraińcy cieszyli się, że Hitler da im wolną Ukrainę, a gdy to okazało się nieprawdą, więc znów zaczęli pałać nienawiścią do Polaków. Formowali się i grupowali w bandy, które wszędzie mordowały Polaków w ogromnie barbarzyński sposób. Ciała pomordowanych kryli w różnych niedostępnych miejscach dla oka ich rodzin.

W ten sposób został zamordowany mój szwagier (Karol), o którym nie wiemy do dziś w jakim miejscu spoczywa. w Krókowie, pow. Zborów, woj. lwowskie, (tarnopolskie?) w sam dzień wigilii Bożego narodzenia wymordowano wszystkich Polaków strzelając do nich w ich własnych domach. Podobny wypadek zdarzył się we wsi Opaki, woj. Lwów. Otóż Ukraińcy w bestialski sposób wystrzelali wszystkich mieszkańców tej wsi, uprzednio spaliwszy wszystkie zabudowania. Innych Polaków spotykał los taki, że wypędzano ich rzekomo do Polski, następnie ograbiano ich doszczętnie z mienia.

Ukraińcy także nie zadowalali się znanymi Polakami, zaczęli mordować pojedynczych obywateli radzieckich. Wywiązała się ogromna walka milicji radzieckiej z bandami ukraińskimi, kryjącymi się w lasach. Walka ta trwała przeszło dwa lata, mnożąc przeżycie nie tylko Polaków, ale i Ukraińców.

Poprzednio wspomniałam, że Ukraińcy cieszyli się wojskami niemieckimi. Otóż było tak, że przejeżdżających hitlerowców przez wioskę Harbuzów obsypywano kwiatami.

Między innymi zobaczyłam obywatelkę radziecką Sofronię Błażkow, która z mężem przyjechała do tejże wioski. Kobieta zalewała się łzami. Gdy spytałam o przyczynę płaczu, wtedy ona odrzekła:

- U was ludzie tylko cieszą się Niemcami i obsypują ich kwiatami, a u nas ludzie padali na ziemię i całowali ślady kopyt końskich, którędy Niemcy przejeżdżali.

- To co was skłaniało do takiego cieszenia się Niemcami – pytam ją.

- Ciocia - odpowiada - ty nie znasz, co my przeżywali, gdy u nas w 1933 r. Stalin zrobił głodówkę. Mieszkaliśmy na Ukrainie w Połtawskiej guberni i nikt z całej okolicy nie chciał iść do kołchozu. Cierpieliśmy wtedy bardzo, ponieważ zmuszano nas różnymi sposobami do uległości, lecz mimo tego nikt nie zgodził się na przebywanie w kołchozie.

We wspomnianym roku po zbiorze plonów zaczęto nam umyślnie zabierać zboże. Chowaliśmy je wtedy w różne zakamarki, lecz i to nic nie pomagało. Zostawiono nam tylko kapustę i buraki i tym musieliśmy się żywić. Oczywiście od razu zapanował silny głód. Ludzie umierali masowo. Chować ich nie było komu. Po drogach leżało pełno trupów.

Po pewnym czasie mąż tej kobiety Tomasz Błażkow znów opowiadał mi o swoich przeżyciach. Najbardziej wstrząsającym było opowiadania o wysiłku ludzi, którzy uniknęli głodowej śmierci. Ludzie ci łowili ptactwo, zabijali zwierzynę (myszy, szczury, koty, psy), zbierali różne zioła, aby zapobiec głodówkom. Zdarzały się także wypadki ludożerstwa.

Tomasz Błażkow uchronił całą swą rodzinę od głodu plackami z perzu. Wszyscy członkowie rodziny chodzili po polu zbierając korzonki perzu. Później perz ten suszyli, następnie mełli na kamieniach ukrytych w ziemiance i dopiero z tej mąki wypiekano placki. W ten sposób uniknęli śmierci głodowej.

Błażkow opowiadał mi także przykry incydent, jaki spotkał go przy zwożeniu umarłych.

Otóż po drogach leżało pełno trupów, a ponieważ on był naznaczony do ich grzebania, więc sumiennie wykonywał powierzoną mu pracę. Trupów tych chowano po 100 – 150 razem w jednym grobie. Dano mu duży wóz obity wysokimi deskami, aby nie było widać umarłych. Po kilku dniach tak ciężkiej pracy Błażkow postanowił sobie ulżyć, zwłaszcza, że był wyczerpany z sił i wygłodzony. Otóż zdjął jedną z desek, aby mieć niżej wrzucać te trupy i za tę dogodność dla siebie dostał dwa lata przymusowych robót bez żadnego wynagrodzenia.

W ten sposób zakładano kołchoz na Ukrainie.

- Jeszcze przedtem zaczęło przyjeżdżać do nas tzw. „czarne auto" zabierając zawsze około piętnastu ludzi już pracujących w kołchozie. Nikt z nas nie wiedział dokąd tych ludzi wywożono. W pierwszej fazie tego wywożenia pozwalano wywożonym pożegnać się z rodziną, lecz później nawet tego zabroniono. Zaczęto chwytać ludzi na drogach, na polach przy pracy i wywozić w nieznane strony. Jaki los spotykał tych ludzi, nikt nie wie. Chyba nic prócz śmierci nie mogło ich spotkać.

W Tarnopolszczyźnie (moje strony) kołchoz zakładano w ten sposób: nocą władze obecnego rządu okrążały wioskę i przeprowadzały masowe łapanki. Następnie ludzi tych wpuszczano do szkolnego budynku i tam trzymając ich o głodzie zmuszano do podpisywania się na wstąpienie do kołchozu. Ludzi tych trzymano o głodzie tak długo, dopóki nie zgodzili się na własnoręczny podpis.

Poszkodowanymi przeważnie byli mężczyźni. Ci wszyscy, którzy zmuszeni byli do podpisywania, posiadali gotowe, ułożone już formułki: „Ja N.N. proszę aby mnie przyjęto na członka kołchozu, do którego pragnę dobrowolnie wstąpić". Po zebraniu trzydziestu zgłoszeń kołchoz już mógł istnieć.

Ci, którzy wraz nie zgodzili się na członka kołchozu, odcierpieli ten opór trzykrotnie. Zabierano tym ludziom pola w zamian dając odległe nieużytki. Obarczano wysokimi podatkami i kontyngentami z nie posiadanego już gruntu.

Po założeniu kołchozu od razu zabierano wszystkie budynki, inwentarz i sprzęt rolniczy. Ludzie ogromnie protestowali, ponieważ zabierano wszystko bez żadnego odszkodowania. Głoszono i reklamowano, że wszystko jest upaństwowione, że wszystko jest własnością państwa, a to co jest w kraju jest własnością wszystkich ludzi.

Po roku ciężkiej pracy w kołchozie dostaliśmy po 60 dkg zboża jako wynagrodzenie. Na kopaniu kopców na buraki cukrowe oraz przy koszeniu zboża można było w jednym dniu mieć od 2 do 3 trudodni (jednostka przeliczeniowa do ustalania wysokości "wynagrodzenia"). Natomiast przy innych pracach trzeba było pracować 2 – 3 dni a nawet cztery na jeden trudodzień. Dlatego też w ciągu roku trzeba było dobrze pracować, aby mieć 120 – 150 trudodni. Ci ludzie, którzy byli na stale zatrudnieni przy obrządku inwentarza mieli każdy dzień liczony jako trudodzień i z tego powodu nie mieli w ogóle urlopów.

Prawdziwy w całości kołchoz zaistniał u nas w 1952 roku.

W roku 1947-48 w Mołdawii była ogromna głodówka. Ludzie z tych stron przyjeżdżali do nas całymi rodzinami. Byli bardzo wygłodzeni i wynędzniali. Poprzywozili ze sobą dywany, kilimy, koce, odzież różną, aby zamienić to na garstkę zboża lub ziemniaków, których to produktów u nas też nie było, albowiem wszystko zostało zniszczone przez działania wojenne. Ludzie ci umierali u nas masowo, ponieważ bardzo słabo się odżywiali. Jedli często świńskie, kurze czy bydlęce pożywienie. Na polu zbierali zgniłe oraz spróchniałe ziemniaki, a gdy znaleźli parę zdrowych tarli je na brudnych i zardzewiałych tarkach smażąc z nich placki. Ogień rozpalali zawsze w polu, ponieważ stać ich było tylko na ognisko.

Widoku tego nie zapomnę chyba do śmierci.

Opisy moje nie są też szczegółowe. Podałam tylko najbardziej drażliwe i niezapomniane fakty.

Z przybywających ludzi z Mołdawii korzystali bardzo Ukraińcy. Przyjeżdżali oni do nas rzekomo szukając pracy. Pewnego razu przyszedł do mnie mężczyzna lat około pięćdziesięciu z województwa winnickiego, prosząc o jakąkolwiek pracę – np. naprawianie popsutych garnków. Dałam mu do naprawy jeden garnek i zapytałam o przeżycia głodowe z lat 1933. Opowiadał bardzo donośnie i szczegółowo o tych przeżytych głodówkach. Mówił, że najpierw prowadzili ubój krów i koni, a gdy i tego było mało zabijali psy, koty i inne zwierzęta oraz ptactwo, aby zapobiec szerzeniu się głodu. Opowiadał, że gdy i tego zabrakło zaczęli jeść zwierzęcą skórę.

Pytam go – w jaki sposób mogliście spożywać zwierzęcą skórę? Odpowiedział, że najpierw parząc ją oskrobywali z sierści, a następnie moczyli w wodzie, aby zmiękła i po osuszeniu spożywali nawet z wielkim smakiem.

W rok po założeniu u nas kołchozu w 1952 r. naczelnikiem został Rosjanin Wiktor Kamiński, który mieszkał u nas na kwaterze. Często po pracy siedząc z mężem na pogawędkach opowiadał o przeżyciach z czasów głodówki. Jedna kobieta z okolic Kamińskiego mająca troje dzieci zmuszona była zabić jedno z nich, aby uratować życie dwojga dzieci.

W 1954 r. przyjechała do nas kobieta inżynier z Dniepropietrowska wykonać mapy naszego kołchozu. Zakwaterowała się u nas na dwadzieścia osiem dni. Pewnego razu zwraca się do mnie i mówi:

- Ciocia, jedźcie na Ukrainę, bo u nas już była głodówka, więc u was też będzie.

Ja udając, że nic nie wiem, pytam ją o jaką ona pyta głodówkę, więc ona znów zaczęła mi opowiadać jak żyli ludzie w jej stronach podczas panowania głodu. W jej stronach też zdarzały się przypadki ludożerstwa.

Zapytałam ją czy rząd starał się w jakiś sposób pomagać tym ludziom. Ona odpowiedziała mi tak:

- Ciocia, oni opiekowali się nami, ale jak, to można się domyślić. Zresztą, co to była za opieka, jeżeli nam ludziom dawali makuch (wytłoki z maku tłoczonego na olej). Makuch daje się tylko bydłu. Nie było wtedy innej rady, więc musieliśmy rozpuszczać ten makuch w wodzie i jeść go. Oprócz tego sami jakoś żywiliśmy się. Następnym pożywieniem, jakie dostawaliśmy od rządu to był chleb, oczywiście nie z mąki, lecz z jakichś czarnych, gorzkich jagód. Nawet za tym chlebem czarnym i gorzkim musieliśmy stać godzinami aby choć kawałek dostać go dla dzieci. Wiesz ciocia, że mężczyźni są mniej wytrzymali na głód aniżeli kobiety. Najwięcej mężczyzn padało lub umierało z głodu.

Jakże to wszystko okropnie przeżywaliśmy, jakie okropne były widoki leżących mężczyzn po ulicach i proszących o kawałek chleba. Skąd tego chleba mogliśmy wziąć i dać, jeżeli sami go nie mieliśmy. Na widok tych leżących ludzi serce nam pękało z żalu. Wiesz ciocia, że i mnie może by to spotkało, bo bywały takie dni, że trzy dni z kolei nic nie miałam w ustach" – na tym zakończyła swe opowiadanie.

Następna osobą, która podobnymi wspomnieniami podzieliła się ze mną był Hrycyszyn Andrzej.

Opowiadał on, że w Charkowie było więzienie pięciopiętrowe zapełnione doszczętnie więźniami, którzy buntowali się przeciw zakładaniu kołchozów. Gdy Niemcy szli na wschód, zaczęto tych ludzi wywozić rzekomo w głąb Rosji, aby uchronić ich przed najazdem hitlerowskim. Ewakuacja trwała przez trzy dni. Na końcu grupę złożoną z 500 ludzi rozstrzelano pod Charkowem. Ciała pomordowanych leżały kilka dni, w końcu udało się pozbierać i pochować w normalnych mogiłach.

Teraz wrócę do mych osobistych przeżyć.

Otóż napisałam o walkach wojsk radzieckich i milicje radzieckiej z bandami ukraińskimi.

Właśnie mąż (Mikołaj) mój został wcielony do milicji pomocniczej w tropieniu band ukraińskich. Był on w oddaleniu osiemnastu kilometrów od domu. Oczywiście pracował bez żadnego wynagrodzenia a nawet wyżywienia. Co drugi dzień zmuszona byłam nosić mu żywność, którą zdobywałam z wielkim trudem.

Oprócz męża mego w domu pozostawała na moim utrzymaniu mama, która nie miała żadnych środków do życia i dwoje nieletnich dzieci z pierwszego małżeństwa męża.
Praca jakakolwiek była dla mnie ciężka, ponieważ chodziłam w ciąży.

Mąż mój po trzymiesięcznym pobycie i służbie w tej milicji uciekł do domu i ukrywał się przed władzami państwowymi. Jednak nie udało mu się dobrze ukryć przed władzami. Wkrótce milicja znalazła męża i za to poszedł do więzienia.

Straciłam wszelkie nadzieje odzyskania męża. Szukałam pomocy u ludzi i wszędzie spotykałam się z obojętnością i odmową jakiegokolwiek uczestniczenia w tej sprawie. Wreszcie zwróciłam się o pomoc do Matki Bożej Niepokalanej.

W żarliwej modlitwie prosiłam ją o pomoc jak mam postępować w dalszym życiu i w jaki sposób mam ratować swego męża. Zostałam natchniona myślą, aby pisać podanie, a w podaniu tym zawrzeć gorącą prośbę o jego zwolnienie.

Zabrałam się z ciężkim sercem do pisania, prosząc jednocześnie Niepokalanie Poczętą o dobre ułożenie podania. Nazajutrz po napisaniu podania i włożywszy go w kopertę, idę do urzędu naczelnika więzienia S.P.U (skrót nazwy milicji). Przez całą drogę – osiemnaście kilometrów – odmawiam różaniec i Pod Twoją obronę w tej intencji, ufając jednocześnie w Bożą pomoc. W ten sposób dotarłam do miasta (Załoźce), gdzie uwięziony był mój mąż.

Po długich ceregielach i uporczywych naleganiach dopuszczono mnie wreszcie do więziennej kancelarii naczelnika milicji. Podałam mu nieśmiało moją prośbę, modląc się w duchu i obserwując jego ruchy. Po przeczytaniu mojej prośby naczelnik spojrzał na mnie i krzyknął: - „Wy mnie okłamujecie".

Więc ja zrównoważonym i spokojnym głosem powiedziałam: - „Panie naczelniku ja nie kłamię, to co napisałam jest prawdą. Proszę o uwolnienie mojego męża, gdyż jestem kobietą biedną i nie mam żadnej pomocy. Jeżeli mąż będzie nadal znajdował się w więzieniu, to przepadną wszystkie zbiory, ponieważ ja sama nie dam rady pracować przy żniwach".

Wtedy to naczelnik wstał, podszedł do szafy, gdzie znajdowały się więzienne księgi i wyjął jedną z nich. Szybkim ruchem przewertował kolejno kartki i palcem zatrzymał się na nazwisku męża.

W tym czasie ja zaczęłam się gorąco modlić i prosić Matki Najświętszej, aby natchnęła w tej sprawie naczelnika milicji. Naczelnik krótko namyśliwszy się spinaczem przypiął moje podanie do kartki, gdzie figurowało nazwisko mego męża i powiedział do mnie: - „Dobrze, rozpatrzymy tę sprawę".

Wkrótce znalazłam się na korytarzu, ponieważ audiencja się skończyła. Wyszłam na ulicę z nadzieją uratowania męża. Na drugi dzień po tym zajściu, ku zdziwieniu wszystkich mąż mój otworzył drzwi i wszedł zadowolony do domu. Uciechom i radościom nie było końca. Wszyscy cieszyliśmy się tym powrotem.

Później opowiadam nam w jaki sposób obszedł się z nim naczelnik. Otóż zawołał męża do swego gabinetu i mówi: - „Czy chcecie iść do domu zbierać chleb"? Mąż mój odpowiedział: - „Pewnie, że chcę". Wtedy to naczelnik dawszy mu czternastodniową przepustkę wypuścił go z więzienia, uprzednio kazawszy mu wrócić i po tych czternastu dniach wziąć sobie dokumenty już na zawsze.

Później naczelnik dotrzymał słowa i mąż nigdy nie był w więzieniu. Ogromną w tym zasługę odegrała moja gorąca modlitwa do Matki Bożej Niepokalanej, która to pozwoliła mi odzyskać męża.

Już po wyjściu męża z więzienia zaczęliśmy powoli rozbudowywać i powiększać swoje gospodarstwo.

Żyliśmy i pracowaliśmy w ogromnej zgodzie. Pan Bóg pozwolił, że szczęśliwie urodziła się nam córeczka. Chowała się bardzo dobrze.

Również i w gospodarstwie szło nam coraz lepiej. Powoli zaczęliśmy wrastać w normalny tryb życia wiejskiego. W niedługim czasie pobudowaliśmy stajnię, stodołę, później dokupiliśmy konia i resztę inwentarza. Na koniec kupiliśmy trochę sprzętu rolniczego i zaczęliśmy rozwijać swe gospodarstwo.

Jednak nie trwało to długo, nie nacieszyliśmy się tym wszystkim. Znowu zrujnował nas doszczętnie kołchoz. Odebrali nam pole, zabrali konia, sprzęt rolniczy i pozabierali wszystkie budynki. Nasze wyrzeczenia, trudy i mozoły poszły całkowicie na marne.

Teraz musieliśmy pracować w kołchozie.

Praca nasza była nieograniczona, trwała od świtu do późnego wieczora. W pierwszych latach dawano nam tylko po 60 dkg zboża na 1 trudodzień. W latach 1955 i 1956 dostawaliśmy po 1 kg i 1,5 kg zboża. Kontyngent zbożowy musieliśmy składać w oznaczonym terminie, zależnie od wysokości zarobionego zboża. Składaliśmy także 200 l mleka rocznie od jednej krowy i 30 kg mięsa z żywej sztuki ( mogła nią być krowa, świnia, koza, baran, królik czy ).

Często bywało tak, że wspólnie z sąsiadami kupowaliśmy jakąś sztukę do spółki a potem oddawaliśmy kontyngent.

Oprócz tego musieliśmy oddawać 40 jaj rocznie i czterdzieści dkg wełny, obojętnie czy kto chował kury i owce czy też nie. Gorzej bywało z oddawaniem kontyngentu z kozy. Musieliśmy składać 20 dkg sierści koziej, skórę. Mijało to się z celem, ponieważ chcąc oddać kozią skórę trzeba było daną kozę zabijać. W ten sposób następnym razem nie było skąd oddać sierści i tej skóry.

Aby sobie jakoś radzić kupowaliśmy nawet drogą tymczasem skórę i oddawaliśmy kontyngent. Pieniądze braliśmy za sprzedane zboże, które dostawaliśmy za ciężką pracę.

Na domiar złego w roku 1953 mąż mój wstępuje do partii i zostaje zaliczony w poczet członków. Teraz dla niego rozpoczęło się inne życie. Wychodził często z domu, twierdząc, że musi uczestniczyć w ważnych zebraniach partyjnych. Na zebraniach tych potępiano naszą wiarę i twierdzono, że nie ma Boga.

Mąż mój powoli został wciągany w tryb życia partyjnego. Bolałam i cierpiałam nad tym bardzo, ale cóż mogłam biedna i opuszczona poradzić.

W tymże roku zmarła moja mama. Umarła biedna bez Sakramentów św. ponieważ nigdzie nie można było znaleźć katolickiego kapłana, który by mógł dokonać ostatniego namaszczenia.

Jednocześnie w tym czasie zaczęły się prześladowania wierzących jeszcze Polaków. Natychmiast zniesiono rzymsko – katolickie kościoły, zamieniając je na magazyny zbożowe. Wszystkie klasztory zostały pozamieniane na więzienia i mleczarnie.

W roku 1950 grecko – katolickich kapłanów zmuszono do przejścia na prawosławie. Ci, którzy załamali się, przeszli na prawosławie, żyją i pracują do dziś, a ci, którzy byli przeciwni temu przymusowo zostali wywiezieni na Syberię. Wśród księży tych znajdowali się nawet tacy, którzy pozdejmowali kapłańskie szaty, pożenili się i pracowali jako zwykli pracownicy. Akcja ta ogromnie źle odbiła się na wierzących katolikach.

Ja świadoma tego, że Kościół prawosławny nigdy w żadnej mierze nie zastąpi katolickiego, nigdy nie chodziłam na prawosławną Mszę. Mimo sprzeciwu męża nie pozwoliłam także dziecku uczęszczać do prawosławnego kościoła. Tęskniłam bardzo za naszym Kościołem, prawie osiem lat nie byłam na mszy św. Otóż gnębiło mnie to, że córka moja nie była jeszcze u Pierwszej Komunii św. Gdy miałam jedną wolna chwilę, uczyłam ją katechizmu i religii. Dziecko bardzo dobrze umiało juz katechizm, ale cóż, nie było żadnych możliwości aby dać jej Pana Jezusa.

W związku z moją tęsknota za krajem namawiałam często męża, aby zechciał zgodzić się na wyjazd do rodzinnego kraju, do Polski. Mąż nie popierał moich planów, zaczął dawać wymyślne i wymijające odpowiedzi.

Wkrótce też (rok 1956) przyłapałam męża na małżeńskiej zdradzie. Wypytywany, czy to jest prawdą, mąż mój bez żadnego zażenowania i wstydu odpowiedział: - „No cóż, ona mnie kocha i ja ją kocham, a bez niej nie wyobrażam sobie życia". Nie pomagały moje błagania, prośby i łzy, nie pomagały żadne wspomnienia, wspólnie przeżyte dni.

Mąż starał się wymusić na mnie groźba porzucenia albo zabicia, bym wyraziła zgodę na życie w trójkącie małżeńskim. Prosił mnie, abym pozwoliła im obojgu żyć ze sobą w moim domu. Gdy po długich naleganiach i groźbach zrozumiał, że ja nie ustąpię aby prowadził takie życie, odszedł wtedy ode mnie. Następnie w roku 1957 wyjechał za Kijów ze swą „ukochaną' i tam żyje z nią nadal. Dzieci jego z tego nieprawego związku żyją też w ZSRR. Córka pracuje przy pracach leśnych, a syn w kopalni rudy żelaza. (Tu wkradł się jakiś błąd, zapewne przy przepisywaniu. Dzieci, o których mowa były jego prawymi potomkami z pierwszego małżeństwa)

Po tym rozstaniu z mężem zostałam tylko z nieletnią córeczką. Z początku ogarnęła mnie wielka rozpacz, pogrążyłam się w dużym smutku. Stan tego załamania trwał jednak krótko. Wkrótce uświadomiłam sobie, że nie powinnam poddawać wszelkim nastrojom, lecz zwyciężać je. Mimo wszystko ciążył na mnie obowiązek wychowania dziecka. Ofiarowawszy wszystkie swoje cierpienia i troski Matce Bożej Niepokalanej zwróciłam się do Niej w gorącej i kornej modlitwie o decyzje dalszego uczciwego postępowania. Ostatnio nie mogłam się jeszcze zdecydować, co mam począć? Czy cierpliwie czekać na powrót męża czy starać się o powrót do Polski, aby ratować dziecko? Zawsze prosiłam matkę Bożą o natchnienie w tych sprawach. Gdy modląc się jednego razu usłyszałam jakiś wewnętrzny głos: "Ratuj dziecko" – nie namyślawszy się długo podjęłam starania o paszport.

Dnia 17 kwietnia 1958 r. już na zawsze opuściłam radzieckie znienawidzone strony. Tego samego też dnia znalazłam się w Kętach. W kilka dni później odnalazłam księdza, poprosiwszy go o solidne przygotowanie córki do Pierwszej Komunii św.

Jak wielka radość zagościła w sercu mym, jakże byłam niezmiernie szczęśliwa, że po tylu latach znalazłam się na Mszy św. Nie zwlekając przystąpiłam do spowiedzi i Komunii św. Z radości płakałam, dziękując Niepokalanej za Jej troskliwa opiekę.

Wkrótce po tym zaczęłam staranie o przyjęcie mnie do pracy. W niedługim czasie pracę otrzymałam jak również i mieszkanie w Oświęcimiu, gdzie mieszkam dotychczas.

Dnia 15 sierpnia 1958 r. na uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny córka moja przystąpiła do Pierwszej komunii św. Jakże wtedy obie byłyśmy szczęśliwe trudno opowiedzieć i opisać.

W niedługim czasie mężowi memu i jego kochance posłałam listowne przebaczenie.

Oby dobry Bóg dał im łaskę pojednania się z nim bodaj w ostatniej godzinie życia.

W czerwcu 1958 r. wzięłyśmy obie z córką udział w wycieczce do Częstochowy i Gidel. Wycieczka była bardzo liczna. Pojechałyśmy jedenastoma autobusami. Podczas podróży do Gidel dostałam wtórnego ataku woreczka żółciowego, na który uprzednio już leżałam w szpitalu. Cierpiałam wtedy bardzo. Nie chciałam dać poznać po sobie, że cierpię na ten ból, ponieważ mogłabym zepsuć wspaniały nastrój wycieczkowy.

Będąc już w Gidlach zauważyłam na ścianach świątyni różne podziękowania za cudowne uleczenia z chorób. Ufna w pomoc Matki Bożej kupiłam sobie obrazek M.B. Gidelskiej, przyłożyłam do bolącego miejsca i uklękłam przed cudowną figurką gidelską, prosząc gorąco Matkę Bożą o uzdrowienie. W chwilę potem natychmiast odstąpiły ode mnie bóle. Czułam się bardzo dobrze. Powtórnie uklękłam przed Matką Bożą Gidelską i podziękowałam za uzdrowienie.

Następnie zebraliśmy się wszyscy i odjechaliśmy do swoich domów. O godzinie 22 byłam juz w moim domu w Oświęcimiu. Rano czułam się dobrze, więc poszłam do pracy.

Ostatnio Pan Bóg nie szczędzi mi różnych cierpień. Staram się nie narzekać. Przyjmuję wszystkie krzyżyki z poddaniem się woli Bożej. Ofiaruję wszystkie moje cierpienia Panu Jezusowi i Jego Najświętszej Matce za tych, którzy od nich odstąpili. Modlę się o wszystkich grzeszników, by wrócili do owczarni Chrystusowej, by nastała jedna owczarnia i jeden Pasterz.

Na tym zakończę swe opowiadanie nie podając jednak swego nazwiska, gdyż autor tej opowieści jest znany.


Suplement:

Autorką jest Eugenia Tetich urodzona w 1904 r. w Perepelnikach, zmarła w 1967 r., posiadająca wykształcenie zaledwie 4 klasowe.

Wspomnienia te, spisane na prośbę współbraci brata Kasjana czyli wujka Kazia, redagowano i przepisywano na maszynie, na pergaminowym
papierze, w Niepokalanowie.

Przepisując tekst, pozostawiłam całą ortografię i interpunkcję jak w oryginale.





Od Administratorów.

Bardzo dziękujemy naszej Czytelniczce, Pani Mirosławie Woźniak, za udostępnienie wspomnień Jej Mamy.

Autorka, Pani Eugenia Tetich, była córką Jana Teticha i Heleny z domu Dąbrowskiej. Jej ojciec był przez wiele lat nauczycielem w wiosce Perepelniki, od około 1895 roku aż do swojej śmierci w 1931 roku.

Wspomnienia Pani Eugenii obejmują okres od wybuchu I wojny światowej aż do repatriacji do powojennej Polski w 1958 roku. Wiele z nich jest bardzo osobistych.

Jest to interesujący materiał - wspomnienia młodej kobiety z wioski Perepelniki. Niewielu Kresowian z okolic Olejowa i Załoziec pozostawiło po sobie takie pamiątki. Historie życia większości osób, często bardzo ciekawe i barwne, odeszły bezpowrotnie wraz z nimi. Do tego autorami nielicznych zapisanych wspomnień są głównie mężczyźni. Kobiety Kresowianki bardzo rzadko spisywały wspomnienia.

Cieszymy się, że wspomnienia Pani Eugenii Tetich - nigdzie dotąd nie publikowane - możemy udostępnić wszystkim Czytelnikom interesującym się wioską Perepelniki i dziejami ziemi olejowskiej.




 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Komentarze
Brak komentarzy.
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl

dnd, d&d dungeons and dragons
 
Dodaj komentarz
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
 
isa, dnd.rpg.info.plwotc, ogl


Copyright © Kazimierz Dajczak & Remigiusz Paduch; 2007-2020