WAWRZYNIEC DAYCZAK - PAMIĘCI MOJEGO OJCA (4)
Lecz największe Jego dzieło, to był kościół w Reniowie (29). Z tym zamiarem nosił się jeszcze w czasie wójtowania, ale to wielkie przedsięwzięcie dało się uskutecznić dopiero w pierwszych latach XX wieku, gdy złożył ten urząd i miał swobodny czas do dyspozycji. Najpierw nastąpiło zorganizowanie opinii wśród polskiej ludności w duchu solidarnej dyscypliny i gotowości do bezpłatnej pracy, a w razie potrzeby nawet do ofiar w gotówce, rozliczanych proporcjonalnie według posiadanego majątku i możliwości spłaty. Następnie wybrano Komitet Budowy, na którego czele stanął mój Ojciec, jako przewodniczący. Nowy właściciel dóbr Dzieduszyckich w Pieniakach - p. Tadeusz Cieński, darował pod kościół dość obszerny plac razem ze starą karczmą, ale plac ten ogólnie się nie podobał, bo leżał w dole. Po naradach zakupiono u chłopa wyżej położony plac w pobliżu. Wyżej już pisałem, że nie ja, lecz Ojciec był autorem pomysłu, aby cały kościół zbudować z łamanego kamienia na dziko. Pan Cieński dał kamień w lesie, lecz trzeba było go wyłamać. Po dokonanej w /imię próbie stwierdzono wytrzymałość kamienia na wpływy atmosferyczne i zaczęto na dobre robotę kopalnianą oraz zwózkę wydobytego kamienia. Wydobywano płyty o grubości 15 do 30 cm w sam raz dobre do budowy, a kolor kamienia był jasno-szary. Tymczasem w Namiestnictwie uzyskano pozwolenie na kwestę w całym kraju i puszczono dwie pary kwestarzy z opieczętowanymi książeczkami kwestarskimi. Do budowy zaangażował Ojciec tego samego pana Stawarskiego, który budował cerkiew, a projekt ja wykonałem, jak to zresztą powiedziano wyżej. Do parafii w Załoźcach, po śmierci Ks. Krechowieckiego przyszedł nowy proboszcz, który nie chciał budowy kościoła w Reniowie, ale oficjalnie i otwarcie sprzeciwić się nie mógł. Brak zachęty z jego strony ostudził zapał u niektórych tak, że na apel Ojca nawet Rusini pomagali w zwózce materiałów. Co więcej. Gdy w roku 1907 wyjechała chłopska delegacja do starej hrabiny Dzieduszyckiej (30) we Lwowie z prośbą, aby jako dawna Kolatorka parafii Załozieckiej przyczyniła się do ukończenia budowy Reniowskiego Kościoła, to w składzie tej delegacji było dwóch Polaków i ruski diak cerkiewny. Delegacja odniosła sukces, bo hrabina obiecała zafundować ołtarz. Tym sposobem stanął w kościele oryginalny ołtarz w stylu góralsko-ludowym, wykonany przez artystę ze szkoły zakopiańskiej.
Budowa Kościoła trwała trzy lata, pełna rozlicznych kłopotów, zwłaszcza dla Ojca, który nawet własnym majątkiem gwarantował spłacenie zakredytowanych dostaw. Wszystko jednak poszło szczęśliwie i w roku 1908 wieś doczekała się, że zaszczycił ją swoim przyjazdem znany kaznodzieja i patriota Ks. Biskup Bandurski (31) i dokonał uroczystego poświęcenia nowego Kościoła. Odwiedził też szkołę i dom moich Rodziców, wyrażając w ten sposób uznanie mojemu Ojcu. Zaś p. Cieński, jak również pisałem już wyżej, zafundował memu Ojcu podróż do Rzymu z wycieczką (32). Miał więc mój kochany Stary pełną satysfakcję za swoje społeczne trudy. W ogólności uważam, że miał życie pod każdym względem szczęśliwe, bo ciągle był twórczym. W ostatnich latach życia podupadł nieco na siłach fizycznych, wskutek czego żartobliwie sam siebie nazywał starym "szkandybą" i to w wieku, gdzie dopiero zbliżał się do sześćdziesiątki. Ciągle jednak dbał o uzupełnienie urządzeń wewnętrznych w kościele.
W roku 1913, na pamiątkę pięćdziesięcioletniej rocznicy Powstania Styczniowego, postawił przy kościele wysoki Krzyż dębowy, a miejscowy kowal przytwierdził do krzyża pięknie w kuźni wykuty wieniec ciernisty i wypalił napis: 1863. Urządzono uroczystość. Proboszcz poświęcił, a ludzie w procesji obnieśli krzyż naokoło kościoła, po czym postawili go w ziemi.
Bardzo piękne i miłe mam wspomnienia z wizyt mojego Ojca u mnie we Lwowie w czasach studenckich, a zwłaszcza w tych późniejszych, gdy i ja też głęboko tkwiłem w pracach społecznych, jako założyciel i organizator Drużyn Bartoszowych oraz redaktor "Dzwonu". Zapoznałem Go z moimi najbliższymi kolegami i tak przeszedł nam niejeden wieczór "herbaciany" w miłej atmosferze i wesołej pogwarce. Przede wszystkim jednak chodziłem z Ojcem do teatru. A były to czasy dyrektury Tadeusza Pawlikowskiego, gdy scena lwowska na bardzo wysokim stała poziomie. Od Ojca też dowiedziałem się wtedy, że właścicielem majątku w sąsiednim obok Reniowa Milnie był właśnie p. Pawlikowski i że niedawno sprzedał cały ten majątek (33). Domyśliłem się, że to pewnie na teatr, bo wysoko postawiona scena daje wprawdzie sławę, ale też słono kosztuje. Siedzieliśmy z Ojcem w tanich miejscach - na trzecim piętrze, ale w antraktach schodziliśmy na pierwsze piętro do wspaniałej sali spacerowej, pełnej marmurów i pięknych malowideł. Tam przechadzaliśmy się obaj wśród wyelegantowanej publiczności, a ja bacznie uważałem czy kto nie zrobi jakiej niewłaściwej uwagi, widząc chłopa w płótniance i wysokich butach na tej sali. Niechby kto spróbował! Ale nikt nie próbował zapewne dlatego, że w teatrze często bywał i to w lnianej płótniance znany powszechnie chorąży weteranów z Powstania 1863 r., kniaź litewski Gintowt Dziewałtowski, który mieszkał w jakimś klasztorze i tam umarł. Pochowano go w Kwaterze Powstańców na cmentarzu Łyczakowskim, a na grobie postawiono pomnik kamienny z wy-rzeźbioną jego postacią, trzymającą w rękach rozwiany na wietrze sztandar powstańczy (34).
Ojciec miał dobry słuch muzyczny, jak zresztą wszyscy na wschodzie i bardzo łatwo poddawał się muzycznym nastrojom. Rozkoszą było dla niego usłyszeć śpiew dobrego chóru. Gdy kiedy zdarzyła się taka okazja, to zachwytom nie było końca. Raz byliśmy obaj w teatrze na jakieś operze Wagnerowskiej. W pewnej partii, gdy same tylko instrumenty smyczkowe grały pianissimo i bardzo drobniutko, Ojciec szeptem zauważył: "to teraz liście lasu szumią". Po przedstawieniu był oszołomiony wrażeniami.
Byliśmy też razem we Lwowie na obchodzie pięćdziesięciolecia Powstania Styczniowego (35). Obchód odbywał się w dużej sali Sokoła-Macierzy, bez krzeseł, a publiczność słuchała przemówień i śpiewu stojąc, jak w kościele. Chór męski na galerii był dobry, a pieśni przejmujące. Była też delegacja węgierska z Budapesztu w narodowych strojach węgierskich. Gdy między innymi zabrał głos Węgier - mówił z wielkim zapałem. Może ten zapał, a może sama mowa węgierska, gdzie każde słowo ma ostry akcent na pierwszej zgłosce, wytwarza entuzjastyczny i prawie bojowy nastrój, dość że w tej właśnie chwili zauważyłem łzy u mojego Kochanego Starego, jak Mu ciekły po policzkach. Przecież nie rozumiał ani słowa po węgiersku. Czarowna jest widać siła nastroju.
Na wiosnę 1914 roku z jakichś powodów nie mogłem przyjechać do Rodziców na Wielkanocne Święta. Przyjechałem za to wcześniej, zdaje się około Palmowej Niedzieli, aby jednak odwiedzić Ojca, czułem bowiem, że byłoby Mu trochę przykro, gdybym wcale nie przyjechał. Razem z Ojcem i kierownikiem szkoły byliśmy wieczorem na przyjęciu u leśniczego. Jedzenie jak zwykle obfite, rozmowa serdeczna i miła, a ja nie przeczuwałem, że to było już ostatnie przyjęcie z udziałem mego Ojca. Po kolacji rozeszliśmy się do domu., a ja następnego dnia odjechałem do Lwowa.
W Krajowym Biurze Budowlanym pracowałem sobie spokojnie i któregoś dnia w ostatniej dekadzie kwietnia wysłano mnie do Gródka Jagiellońskiego, gdzie budowano Szkołę Rolniczą według mojego projektu. Miałem przeprowadzić kontrolę budowy. Wróciłem popołudniu, zjadłem obiad w restauracji i poszedłem do kina. Do domu wróciłem wieczorem i zastałem niespodziewanych gości, mianowicie Matkę, brata i ciężko chorego Ojca, wijącego się z boleści brzucha. Do Lwowa przyjechali w południe i zaraz na dworcu złapał ich jakiś zapewne płatny agent i zaprowadził do lekarza, który dał Ojcu jakiś środek przeczyszczający. Do mego pokoju wpuścił ich dozorca kamienicy, który mnie obsługiwał i miał klucz. Opowiedzieli, że Ojciec zachorował zaraz po świętach i gdy nie pomogły żadne domowe środki wezwano lekarza z Załoziec. Ten zalecił okłady i wspomniał, że tu możliwa jest konieczność operacji, a w tym celu trzeba jechać do szpitala w Tarnopolu. Zwlekali z tym, aż wreszcie przyjechali do Lwowa bez żadnej uprzedniej depeszy do mnie.
Nazajutrz rano przywieźliśmy Ojca na klinikę, gdzie prof. Rydygier (36) zbadał Go i dokonał operacji wyrostka robaczkowego. Zaraz jednak na wstępie oznajmił, że sprawa jest grubo opóźniona i że tam była już gangrena. Za pozwoleniem profesora byliśmy wszyscy przy Ojcu w dzień i w nocy. Tliła się iskierka nadziei, bo czuł się lepiej, ale wnet przyszło zapalenie otrzewnej i po kilku dniach śmierć. Na ten wypadek obiecałem Mu, że Go przewiozę na cmentarz Reniowski gdzie Dziadowie leżą i Pradziadowie. Przed śmiercią tradycyjnie błogosławił mnie i brata: "Daj Wam Boże i z wody i z rosy". Zeszło słońce, gdy umierał.
Matka z bratem wyjechali natychmiast, a ja zatelefonowałem do Urzędu Pocztowego w Załoźcach z prośbą, aby zawiadomiono proboszcza o śmierci mego Ojca i poproszono o zarządzenie "podzwonnego" według starego zwyczaju. Dzwoniły też wszystkie trzy dzwony długo, długo - jak mi to później opowiadano - a mieszczanie dopytywali się: kto to umarł? Te dzwony również niedługi miały żywot przed sobą, bo już wkrótce nadeszła wojna i na zarządzenie władz zdjęto dzwony na złom, mimo to że były zabytkowe, a największy pochodził z początku XVII wieku. Ja następnie w miejskim zakładzie pogrzebowym omówiłem sprawę pogrzebu, a względnie sprawę zamówienia wagonu celem przewiezienia zwłok do stacji Zborów. Załatwili wszystko sprawnie, tak że nie miałem kłopotu. Zwłoki w cynkowej jasnej trumnie aż do następnego dnia wystawiono w kaplicy obok prosektorium, a ja włożyłem do trumny kilka hiacyntów i tulipanów, bo to była wiosna. Rada Naczelna Drużyn Bartoszowych chciała wziąć udział w kondukcie pogrzebowym na dworzec kolejowy, ale podziękowałem, bo zrezygnowałem z konduktu we Lwowie, a zwłoki przewieziono w zamkniętym wozie na dworzec wprost do podstawionego wagonu. Za to na pogrzeb do Reniowa przyjechała Drużyna Bartoszowa z Brzozdowiec w pełnym składzie.
Do stacji Zborów przyjechali moi dwaj bracia, wziąwszy ze sobą krzyż procesyjny z Reniowskiego Kościoła. Trumnę w szczelnie zabitym dębowym futerale ułożono na wozie i tak jechaliśmy do domu gościńcem przez Kudobińce, Berymowce i Halczyną Dolinę, a dalej polnymi drogami przez Bzowicę i Białogłowy, dalej przez pola Reniowskie prosto do zagrody. Wyjęto trumnę z futerału i złożono w starej chacie Ojców, nie na długo. Był ranek, sąsiedzi zachodzili odwiedzić Nieboszczyka, a naród gromadził się tłumnie, bo na południe zapowiedziany był pogrzeb. Przyszło wreszcie Bractwo z chorągwiami kościelnymi, przyszedł ks. Proboszcz załoziecki i ruski proboszcz ks[iądz] Kostelny, który z własnej woli zgłosił swój udział w pogrzebie. Przybyło też wiele inteligencji z Załoziec.
Gdy dwaj chłopi wynosili trumnę z chaty i trzykrotnie stuknęli nią o próg domu, a jeden z nich nazwiskiem Kiecko po każdym stuknięciu wykrzyknął: "Bywajcie zdrowi" - myślałem już, że padnę z wrażenia.
Pochód ruszył do kościoła, a trumnę niesiono na barkach. W kościele złożono ją nie na wysokim katafalku, tylko na tzw. marach. Jest to niskie przenośne rusztowanko przykryte kilimem. Odbyła się Msza św. i egzekwie przy "marach", a potem dalszy pochód na cmentarz. Dzień był słoneczny i stosunkowo ciepły, szło mnóstwo narodu, maszerowała też Brzozdowiecka Drużyna Bartoszowa. Nad grobem najpierw śpiewy i modły rzymsko-katolickie, a po nich dopiero nastąpiły ruskie. Był to okres Wielkanocny we wschodnim obrządku, a w tym okresie zabroniony jest żałobny kolor w szatach liturgicznych. Zatem ruski ksiądz był w jasnym ornacie i pierwsze słowa pieśni, jaką zaintonował to: Chrystos woskrese iż mertwych (Chrystus powstał z martwych).
Uderzyły mnie te słowa, jak prąd elektryczny. Przecież nie wszystko stracone. Jest zmartwychwstanie, w które Chrystus kazał wierzyć. Jest zatem nadzieja, że kiedyś zobaczę mego Ojca.
Przyznam się, że ta pieśń, którą zresztą w całości znam, bardzo mnie wtedy pokrzepiła.
Tymczasem chłopi, już bez mego starania w wykopanym grobie umieścili najpierw dolną połowę dębowego futerału, trumnę cynkową spuścili do środka i nakryli górnym wiekiem futerału. Dopiero na ten futerał posypała się ziemia. i powstała mogiłka, jak każda inna na cmentarzu Reniowskim.
Dzisiaj, gdy kreślę te słowa wspomnień o śp. moim Ojcu, pragnę przede wszystkim spłacić dług, jaki winien Mu jestem za wychowanie i wyrazić Mu mój hołd synowski, bo wart był tego pod każdym względem jako ojciec oraz jako Polak Obywatel i jako Człowiek. Jeśliby kiedyś te wspomnienia moje były publikowane, to obecne młode pokolenie społeczeństwa polskiego poznałoby z grubsza dawne stosunki oraz charakter współżycia dwóch narodowości we wsi na Kresach Wschodnich. Poznałoby też, jak w tych stosunkach rosły i działały wśród polskich chłopów takie postacie jak śp. mój Ojciec. W historii rozwoju kultury wiejskiej na tych ziemiach był to bezsprzecznie okres twórczy, a w swoim charakterze bardzo oryginalny, jedyny i niepowtarzalny. W wyrobach chłopskiej kultury materialnej (kilimy), w zwyczajach towarzyskich, a nawet w słownictwie przenikały się wzajemnie pierwiastki ruskie i polskie. Tradycje z czasów dawnej Rzeczypospolitej szlacheckiej działały tu silniej i żywiej niż w Polsce centralnej, mieszając się z równie żywymi tradycjami Kozaczyzny. Powiedziałbym nawet, że pewnego rodzaju maniera szlachecka w towarzyskim obcowaniu przyjęła się u chłopów obydwu narodowości, szczególnie przy okazji zaprosin w goście i tych dawniejszych obrzędów weselnych. Z czasem jednak, za przyczyną nowych prądów, głównie nacjonalizmu i późniejszych wypadków historycznych o przełomowym znaczeniu, nastąpiły przeobrażenia, które przyniosły kres tej pieśni. Dzisiaj Polaków w tych ziemiach prawie nie ma na wsi, a wskutek nowoczesnego powszechnego prądu urbanizacji wsi następuje kres rozwoju samodzielnej kultury wiejskiej w ogólności. Za tym opisywany wyżej obraz tej kultury to był jej ostatni łabędzi śpiew, ostatni akord.
SŁOWNIK LOKALNYCH FORM GWAROWYCH NAZW BOTANICZNYCH WYSTĘPUJĄCYCH W WIERSZU SIELANKA M. DAJCZAKA
biedożyniec - biedrnik, biedrzeniec, biebrzeniec, wiedrzeniec; roślina z rodziny baldaszkowatych
bielak - mleczaj; roślina z gromady grzybów, z rodziny bedłkowatych
centura - centuria; roślina z rodziny goryczkowatych
ciemierzyca - 1. biała, 2. czarna; miłek wiosenny
cząber - roślina z rodziny wargowych; wyrażenie mylnie użyte; zapewne chodzi o comber - lędźwiową część ciała zwierząt łownych
dziękiel - dzięgiel, dzięgil; roślina pospolita z rodziny baldaszkowatych
gorekwit - gorzekwiat, gorzykwiat; roślina trująca
kozar - kozak; grzyb jadalny
łominos -tu: roślina (clematis ereta Ali.)
masło wronie -tu: roślina (sedum telephium L.)
podosecznik - lokalna nazwa grzyba (brak w literaturze)
rzeszotka - lokalna nazwa grzyba (jw.)
siewulka - lokalna nazwa grzyba (jw.)
sieniak - lokalna nazwa grzyba (jw.)
smarz - smardz; grzyb jadalny
surowoizka - rusycyzm; grzyb jedzony na surowo
starodub - nabagnica (ostericum); roślina z rodziny baldaszkowatych
szczerbiec - mlecz (sanchus asper All.)
ziemne serce - tu: roślina niezidentyfikowana
PRZYPISY ORYGINALNE:
(29) Zob. J. K. Ostrowski, Kaplica publiczna (kościół) w Reniowie, op. cit.
(30) Alfonsyna z Miączyńskich hr. Dzieduszycka, wdowa po Włodzimierzu (por. przyp. 86); zob. J. K. Ostrowski, op. cit., s. 227.
(31) Władysław Bandurski bp (1865-1932). Od 1906 był biskupem sufraganem archidiecezji lwowskiej, rektorem tamtejszego Seminarium i wikariuszem gen. abpa Józefa Bilczewskiego, działaczem niepodległościowym zbliżonym do Narodowej Demokracji. Oprócz Drużyn Bartoszowych patronował Drużynom Strzeleckim, Zarzewiu, w czasie I wojny Legionom.
(32) Fragment listu Macieja Dajczaka do syna Wawrzyńca we Lwowie dotyczący wycieczki do Włoch "[...] Kochany Synu! Donoszę ci, że na koszt p. Cieńskiego jadę do Rzymu, mam być w Przemyślu 2 listopada 1908 i stamtąd ze zgromadzoną pielgrzymką wyjadę... Może by Ty wystarał się pomiędzy kolegami pożyczyć podróżnej walizki, aby zmięcić pary bielizny i jaki kawałek chleba, bo z pakunkiem lub z torbą się wozić jakoś nie wypada..." Widokówka wysłana z Ancony 6 XI 1908: "Pozdrowienia z Loreto. Ojciec"; Widokówka z Rzymu wysłana 11 XI "Kochany Synu! Dziś tj. 11 wyjeżdżam do Neapolu, Pozdrawiam Cię Ojciec". 12 XI - Rzym "Kochany Synu! Wczoraj pisałem, że wyjeżdżam do Neapolu, lecz z braku monety zaniechałem, za to zwiedziłem silny wodospad w Tivoli i góry Apeniny. Tivoli. 12.11.1908 Ojciec" (Zbiory M. Dayczak--Domanasiewicz).
(33) Tadeusz Pawlikowski (1861-1915) mł. brat Jana Gwalberta (por. przyp. 12) dyrektor teatru we Lwowie i Krakowie, krytyk teatralny i muzyczny. Wieś Milno w 2 pół. XIX i na pocz. XX w. była własnością rodziny Pawlikowskich; zob. S. Lenartowicz, Kościół parafialny pw. Św. Jana Chrzciciela w Milnie, Materiały..., op. cit., Kraków 2005, t. 13, cz. I, s. 77, przyp. 3.
(34) S. S. Nicieja, Cmentarz Łyczakowski we Lwowie w latach 1786-1986, Wrocław 1988, nie zamieszcza w indeksie nazwiska - Gintowta Dziewałtowskiego. Nasuwa się domniemanie, że autor wspomnień skojarzył fakt śmierci wspomnianej osoby z odpowiadającym opisowi pomnikiem Szymona Wizunasa z Moczydłów Szydlowskiego, powstańca styczniowego, chorążego Ziemi Witebskiej, wykonanym w pracowni Klotyldy i Aleksandra Zagórskich (zob. S. S. Nicieja, op. cit., s. 191, 300, ii. 221 na s. 299). Niewykluczone, że charakterystyczna postać Dziewałtowskiego mogła stanowić inspirację tego dzieła.
(35) Zapewne mowa o którejś z kilku uroczystych akademii odbytych 21 I 1913 m.in. w salach Sokoła II i Sokoła IV we Lwowie. Uświetnione okolicznościowymi odczytami oraz występami wokalno-chóralno-muzycznymi poprzedzały one obchody główne 50. rocznicy powstania styczniowego przewidziane na dzień następny w sali ratuszowej. Zob. "Gazeta Lwowska" R. 103, nr 15 z 211 1913, Kronika, s. 4; nr 16 z 22 I t.r., s. 3).
(36) Ludwik Rydygier (1850-1920) polski chirurg światowej sławy. Po studiach w Gryfu, Berlinie i Strassburgu doc. na Uniwersytecie w Jenie, w r. 1887 prof. zw. Wydz. Lek. UJ, w r. 1897 prof. Wydz. Lek. Uniwersytetu Lwowskiego. Znajomość W. Dayczaka z prof. Rydygierem uzasadnia fakt, że obydwaj brali udział w 1913 r. w obradach Komitetu Obywatelskiego Rady Narodowej (zob. "Gazeta Lwowska" R. 103, nr 16 z 22 I 1913, Kronika, s. 3).
|