Henryk Śliwa:
Gwiazdka 1943 w Bzowicy
Przygotowania do świąt rozpoczynały się już na parę tygodni wcześniej.
Pierwsze pieczone ciasto to były kruche ciasteczka wyciskane foremkami: serduszka, gwiazdki. Wypiekane były w piecu chlebowym duże ilości, niezbyt słodkie i z mąki pośledniej (mąki lepszej jakości - pytlowanej - było mało).
Był to czas okupacji, ogólny niedostatek, a nieraz i głód. Powodem była grabież żywności i nie tylko przez wojska sowieckie. Każdy gospodarz musiał odstawić określoną ilość zboża, ziemniaków, tytoniu, mięsa i wiele innych produktów. Nie wywiązanie się z kontyngentu groziło wywózką całej rodziny na Sybir. Późniejsza zmiana okupacji na niemiecką była jeszcze surowsza i tragiczniejsza. Pozbawiono ludzi wszelkiej żywności, zakazano hodowli zwierząt.
Pamiętam, że moja babcia schowała w jakiejś kryjówce w stodole ostatnią owcę przed Niemcami, kiedy przyszło dwóch żołnierzy z oficerem po ostatnie kury, które jeszcze chodziły po podwórzu. Strzelali do nich z karabinu. W tym czasie usłyszeli bek owcy, a my dzieci, była nas czwórka, wciśnięci byliśmy w okno i obserwowaliśmy to wszystko. Oficer wyjął pistolet i na naszych oczach zabił tą owcę. Narobiliśmy wielkiego krzyku i płaczu. Zauważył to ten oficer i skinął ręką na babcię, która stała za nami w tym oknie. Zażądał oprawienia tej owcy. Po godzinie przyszli po gotowe mięso. Jeden z żołnierzy przyniósł na plecach małe jagnię i wpuścił je nam do mieszkania. My przestaliśmy płakać, a babcia za swoją pracę "potrąciła" sobie parę kęsów i miała dla nas na kilka obiadów.
Inny przykład głodu:
Poszliśmy z ciocią w pole, gdzie rosło żyto. Tam wyszukiwaliśmy co dorodniejszy i dojrzalszy kłos, zrywaliśmy je do jakieś torby i po napełnieniu jej przynosili do domu. Zbiór suszony był na słońcu.
Z suchych kłosów wycierało się ziarno. Oczyszczone mieliło się ręcznie na żarnach. Produkt - mąka - był zielony. Z tej mąki babcia gotowała zacierkę na wodzie, do której za omastę była spieczona na płycie kuchennej cebula. Mimo głodu z trudem połykało się te zielone
i drapiące w gardle kluski.
Oprócz głodu dorosłych niepokoiły ciągle nowe wieści z sąsiednich miejscowości, o mordowaniu i paleniu domostw Polaków przez bandy ukraińskie - banderowców. Kiedyś przez kilka dni ukrywały się u nas dwie dziewczynki z rodziny Bilów z Trościańca.
W takich to warunkach próbowano dotrzymać tradycję i jakoś urządzić te święta dla siebie i dzieci. Wyciągano z zakamarków schowane wcześniej na ten cel różne produkty. Trochę mąki pytlowanej, miodu słoik, torebkę cukru, makuch konopny - był lepszy od lnianego. Była też kapusta kiszona i ser kiszony.
Na Wigilię czyli Święty Wieczór, tak się mówiło na Wschodzie, potrawy przygotowywało się postne. Obowiązywał w tym dniu wszystkich post i na Świętą Wieczerzę potrawy były maszczone (kraszone) najwyżej olejem. Było go dwa rodzaje - lniany i konopny.
Pierwszą potrawą był barszcz czerwony z suszonymi grzybami i pierogami z ziemniakami. Drugi rodzaj pierogów to też z kiszonej kapusty z dodatkiem drobno posiekanych suszonych grzybów. Były to duże blaszkowe białe grzyby i rosły w lesie, bo opieńki rosły nawet w sadach, w rowach. Po przełamaniu kapelusza wyciekało z niego białe gorzkie mleczko. Nie jestem pewny, czy te grzyby suszono. Na pewno opieńki i kozaki, o innych nie słyszałem. Bile obgotowywano w dwóch wodach, za każdym razem ją wylewano, a trzeci raz bile były gotowane w słodkim mleku i cebuli. Żadne grzyby podczas gotowania tak nie pachną i nie są tak smaczne.
Drugą odmianą pierogów były pierogi z nadzieniem z kwaśnej kapusty z dodatkiem pokruszonego konopnego makucha. Po wierzchu były posmarowane olejem. Wyjątkowo smaczne i aromatyczne danie. Nigdy więcej już czegoś takiego nie jadłem.
Dań rybnych nie było. Na zakończenie kolacji była kutia. Są to ziarna pszenicy obite na stępie z łusek - otrąb.
Oczyszczone ziarna się moczyły i później je gotowano. W międzyczasie ucierało się mak w makutrze. Też przedtem był moczony. Do utartej masy dodaje się miód i teraz miesza się wszystko z ugotowaną pszenicą. Potrawę tą jadło się tylko raz do roku na Wigilię.
Deserem był kompot nazywany suszeniem. Składał się on z:
- suszonych na słońcu leśnych czereśni,
- śliwek węgierek z pestkami, te były suszone w piecu chlebowym, piec był w każdym domu a śliwki nadawały kompotowi zapach wędzonego,
- suszonych jabłek i gruszek.
Wypijało się tylko wywar trochę osłodzony.
Do kolacji wszyscy się myli, przebierali w czyste ubrania. Przynosiło się ze stodoły snop zboża i stawiało w rogu pokoju. Kładło się na niego opłatek. Zsuwało się dwa stoły razem, na blat układało się warstwę siana, na to obrus. Stół miał pomieścić dwie rodziny. Było nas razem dziewięcioro. Potrawy podawano w miskach i z nich się jadło wspólnie drewnianymi łyżkami (bo metalowe były zakopane). Do każdej miski była wyznaczona ilość osób (dzieci) bo dorośli nie stwarzali problemu.
Ta uroczysta kolacja rozpoczynała się już o zmroku. Oświetlenie dawały dwie naftowe lampy i świece z wosku pszczelego. Dziadek sam je wyrabiał, nawet gromnice do kościoła, miał swoją pasiekę. Teraz najstarszy z rodu - dziadek zwoływał wszystkich do wspólnej głośnej modlitwy poprzedzonej prośbami dziadka do Boga o zdrowie
i życie, o koniec wojny, o obronę przed bandami.
Teraz wszyscy klękaliśmy i głośno odmawialiśmy pacierze. Po modlitwie dziadek brał opłatek i rozpoczynał łamanie się nim od najstarszej do najmłodszego dziecka. Kiedy mnie przy tym przytulali, tzn. babcia, dziadek, ciocia, to wszyscy mieli mokre policzki i szlochali. Też zrobiło mi się jakoś smutno, bo nie było ze mną mojej mamy, tato był w niewoli niemieckiej, a rodzeństwa nie miałem. Po opłatku szybko wskakiwaliśmy za stół na ławkę, bo byliśmy bardzo głodni. Wigilia była dniem surowego postu.
Po kolacji dla dzieci zaczynał się najbardziej oczekiwany moment. Do izby przynoszono parę snopków słomy i rozkładano na podłodze - posadzce - tak zwany dziaduch. Wolno nam było (dzieciom) baraszkować w nim do woli, aż do pasterki. Starsi w tym czasie śpiewali kolędy. Wspomniany dziaduch leżał przez całe święta aż do Trzech Króli. Przydawał się on przede wszystkim tym, którzy chodzili z szopką po chałupach.
Był to żywy teatr, przedstawiający sceny religijne z narodzenia Chrystusa. Przedstawienia rozpoczynano w pierwszy dzień świąt, zaraz po zmroku i kończono nieraz po północy. Niewiele gospodarstw można było obejść w jednym dniu, bo spektakl trwał około godziny. Kolędowanie z szopką trwało aż do 6 stycznia. Nie pomijano żadnego gospodarstwa. Kolędnicy przygotowywali się już na parę tygodni przed świętami. Robili próby, szyli jak najwierniejsze kostiumy. Sama szopka była bardzo duża i miała dach ze słomy, grube belki w ścianach i różne figurki w środku stajenki. Grało w tym przedstawieniu wiele postaci, a aktorzy to: od dzieci do dorosłych, kilkanaście osób.
Akcja przedstawienia była w ciągłym ruchu. Po odegraniu swojej roli aktorzy wychodzili, a na ich miejsce wchodzili nowi. Inaczej nie zmieściliby się wszyscy w jednej izbie, a byli jeszcze widzowie. Dla dzieci było to wielkie przeżycie. Na wsi podolskiej nie było teatru, kina, prądu, radia. Kolędnicy byli jedyną instytucją kulturalną w ciągu całego roku. Czekali na nich dzieci i dorośli. Zawsze ktoś wcześniej przynosił nowinę, że jutro na naszej stronie (nie ulicy) będą chodzić po kolędzie z szopką. Starsze dzieci, które już widziały taką szopkę, straszyły młodszych, że będzie tam prawdziwa śmierć z kosą, diabeł czarny z rogami i jeszcze inne cuda.
Co bardziej strachliwi chowali się za plecami mamy i w wielkim napięciu i strachu czekali. I wreszcie hałasy za oknem, jakieś dzwonki - i do mieszkania wpadają z wielkim szumem przebrane za pasterzy chłopaki. Kładą się w ten dziaduch i udają śpiących. Jeden tylko czuwał nad snem, wypatrywał wilka i zobaczył łunę na niebie, którą wszyscy i my widzieliśmy za oknem. Tak wielkie było to przeżycie dla mnie,
że po 65 latach pamiętam jeszcze ten szum słomy, w jaką wpadali w milczeniu do snu pastuszkowie. Długo jeszcze po świętach dzieci między sobą, a też i dorosłymi, rozmawiały z przejęciem o wydarzeniu, jakie widziały.
Święta trwały długo. Dzień Wigilii dopiero od kolacji był dniem świątecznym. Drugi dzień to Boże Narodzenie. Trzeci to Szczepana (kościelne). Czwarty to Jana, już nie obowiązkowe, ale świętowano. Cały ten czas kolędowania, aż do Trzech Króli był jakiś inny, taki świąteczny.
W Nowy Rok już od rana dzieciarnia brała specjalnie uszyty na tą okazję worek, napełniała go różnym zbożem i szła od domu do domu szczodrować. Była to forma życzeń noworocznych. W sieni, a jak zaprosili - to i w mieszkaniu, siało się tym zbożem po podłodze i mówiło głośno wyuczoną formułkę wierszowaną. Zaczynała się ona tak:
Na szczęście, na zdrowie
Na ten Nowy Rok
Żeby wam się rodziło w polu i zagrodzie....
Dalej nie pamiętam. Za takie winszowanie dostawało się szczodraka, który upychany był w tym worku. Była to razowa bułka bez cukru, twarda i niezbyt smaczna, ale liczyła się ilość tych szczodraków.
Po Trzech Królach wynosiło się dziaduch i to było znakiem, że to już jest koniec świąt.
Spisał po latach:
Henryk Śliwa
wnuk Jana Dajczaka Halaburdy z Bzowicy
Stargard Szczeciński, listopad 2007 r.
(rysunki autora)