Podróż do Ameryki
Dodane przez Remek dnia Listopada 11 2011 18:59:23

Podróż do Ameryki



Jak wyglądała podróż galicyjskiego emigranta do USA? Dwie uzupełniające się relacje. Jedna spod pióra człowieka wykształconego - redaktora pisma "Przyjaciel Ludu" i posła do parlamentu austriackiego, Jana Stapińskiego. I druga, autorstwa prostego Galicjanina.

Niestety, ze wspomnień Wojciecha Kuty dysponujemy tylko częścią pierwszą. Relacja o podróży przez Niemcy i zaokrętowaniu się w Hamburgu. Kolejny numer pisma "Przyjaciel Ludu" (16 z 1903 r.), gdzie autor opisał podróż przez Atlantyk i być może przyjęcie na Ellis Island, był już niedostępny. Jeśli uda się kiedyś na niego trafić, ten artykuł zostanie udostępniony.

W wielu kresowych rodach (np. z przeludnionego Trościańca Wielkiego) ludzie emigrowali za chlebem. Nie dysponujemy niestety żadną relacją mieszkańca okolic opisywanych na stronie "Olejów na Podolu". Ale niniejsze źródła mogą nam przybliżyć ten nieznany fragment ich historii. Ci sami pośrednicy, te same statki, podobne przeżycia.




[źródło: Przyjaciel Ludu. Organ stronnictwa ludowego. Rok XIV. Nr 46. Dnia 8 listopada 1902. Zachowano oryginalną pisownię.]


Na okręcie.


Bez mała trzynaście dni trwała przeprawa nasza morska z Bremenhafen do Nowego Jorku, prawie o półtrzecia dnia dłużej, niż zwykle parowiec "CasseI" drogę tę zwykł odbywać. Przyczyną opóźnienia były ustawiczne wiatry o przeciwnym podróży kierunku. Burzy w wielkim stylu, jakie przebywali podróżujący częściej moi współtowarzysze kajutowi, nie mieliśmy, ale też ani jednego dnia, ani godziny ciszy nie było.

Na parowcu "Cassel" mieści się 1620 podróżnych międzypokładowych (III kl.) i 142 kajutowych II kl., pierwszej klasy nie ma na tym statku wcale. Dodawszy do tej liczby podróżnych jeszcze około 500 służby okrętowej wszelkich kategorji, mamy na okręcie prawie 2300 dusz (z dziećmi), więc ludność dużej miejscowości. Wszystko to żyje gorączkowo, kręci się na wszystkie strony, bez celu i bez potrzeby najczęściej, aby zabić czas i dla zdrowia.

Do g. 6. rano pusto na pokładzie. Służba okrętowa sprząta i czyści wszystko gruntownie, tak na I, (niższym, dla międzypokładowców) pokładzie, jak i na II. dla kajutowców. O godz. 6. dzwonek budzi wszystko do życia. Międzypokładowcy biegną do umywalni, w koszulach i boso; obraz to podobny zupełnie do roiska w koszarach wojskowych w czasie wstawania. O godz. 7 wydają ludziom śniadanie. Każdy biegnie z blaszanką ku kuchni, gdzie wydają mu kawę, herbatę, bułki, suchary i czarny razowy, bardzo dobry chleb. Zapasy te jedni spożywają natychmiast, inni niosą do międzypokładu, a inni wylewają napoje i chleb wyrzucają do morza. Apetyty są bardzo różne, jedni proszą o drugą porcję, a drudzy i jednej nie mogą zjeść.

Po śniadaniu wizyta lekarska. Każdy podróżny z drukowana kartką z datami na każdy dzień podróży przechodzi poprzed oblicze lekarzy, którzy na kartce znaczą mu przez przedziurawienie maszynką (jak w tramwajach bilety), iż dnia tego jest zdrowy dotyczący osobnik.

W tym czasie służba robi porządki w międzypokładzie. Po wizycie używają ludziska przechadzki i zabawy. W jednej grupie tańczą przy dźwiękach harmonji, inni śpiewają, jeszcze inni się mocują, jednem słowem widowiska wszelkiego rodzaju, nie brak i figlów.

Na pochwałę muszę zaznaczyć, że polscy emigranci najlepsze jeszcze czynią wrażenie. Zwykle siadają grupami na przewodach i gwarzą o sprawach domowych. Nieszczególne wrażenie czynią Chorwaci i Włosi. Wybryki Chorwatów i Słowaków idą jednakże na rachunek Galicji, gdyż wszystkie słowiańskie grupy wychodźców zaliczane są przez Niemców do jednej rubryki: "Galizianer". Przeciwko tej metodzie klasyfikacji należy stanowczo wystąpić, w interesie naszych wychodźców.

O godz. 12 objad. Znowu wszystko śpieszy z naczyniami ku kuchni, gdzie otrzymują sporo jadła, ale nie w guście naszych, galicyjscy wychodźcy spożywają zwykle tylko zupę, mięso i chleb. Czasami są zupełnie zadowoleni, a czasami wszystko wyrzucają.

O godz. 3 - 4 podają ludziom bułki i sucharki, kawę i herbatę, a o godz. 7. kolacja. Przez cały ten czas, jeżeli tylko nie bardzo deszcz pada, wszystko kręci się po pokładzie, wiatr i zimno nie czynią ludziom różnicy. Papierosy, cygara, piwo mają zawsze do dyspozycji, naturalnie za pieniądze. Szklanka piwa 7 ct. ameryk., czyli 25 fen.

Dzieci jest spora liczba, te bawią się najlepiej.

O godzinie 9 wieczorem (czas okrętowy, codzień o pół godziny różnicy) idzie wszystko bractwo spać.

Tylko przez pierwsze 4 dni, gdy "mieszkańcy okrętowi" - z nielicznymi wyjątkami - przechodzili chorobę morską, było inaczej. Zamiast chodzić, leżało bractwo jak nieżywe na pokładzie, wyrzucając przed siebie wszelkie zawartości żołądkowe.

Na ogół tylko wyjątki chwalą sobie życie na okręcie, ogół przechodzi przykre chwile tęsknoty za krajem, próżniactwa i obawy przed przeprawą, jaka czeka wychodźców w Nowym Jorku i później, zanim dostanie się na miejsce przeznaczenia. Zawracanie z Nowego Jorku zdarzają się coraz częściej, czy to dla braku zdrowia lub pieniędzy, czy z innych przyczyn. W r. 1901 z liczby emigrantów, przewiezionych na okrętach "Nord. Lloydu" zawrócono z Nowego Jorku przeszło 1000 ludzi, których przedsiębiorstwo musiało odwieźć bezpłatnie z powrotem. W sprawozdaniu szczegółowem napiszę o tem kiedyś obszernie.

Podróżni kajutowi (II. kl.) w stosunku do międzypokładowców wyposażeni są w czasie podróży w znaczne wygody. Wikt podawany obficie cztery razy dziennie, a prócz tego przez cały czas roznoszą po pokładzie owoce, przekąski mięsne, bulion w filiżankach itp. Kajuty widne, pościel wygodna, woda dobra, wszelkie życzenia spełnia służba rychło i dokładnie.

Z Galicji i całej Polski przebywa rocznie podróż do Ameryki i z powrotem przez Bremenhafen z pewnością około 50.000 obywateli. Dziwi mnie, że dotychczas nic nie czyniono, aby dla tych "nieszczęśliwców" wyzyskać przynajmniej to wszystko, co bez wielkich zachodów uczynić było można dla ich zdrowia, wygody i oszczędności. Mam nadzieję, że uda mi się to uczynić.

W czasie podróży miałem sposobność interweniować u kapitana okrętu p. Petermanna w kilku sprawach i z wdzięcznością widziałem, że uwagi moje były uwzględnione natychmiast.

Jan Stapiński.

Pisałem to na okręcie, 23. paźdz. o godz. 5.30 po połud. według naszego lwowskiego zegara, a według zegara okrętowego była dopiero godz. 11. rano.




[źródło: Przyjaciel Ludu. Organ stronnictwa ludowego. Rok XV. Nr 15. Dnia 12. kwietnia 1903. Zachowano oryginalną pisownię.]


Podróż do Ameryki.


Chciałbym w krótkości przynajmniej opisać uciążliwości, a raczej prześladowania, jakie ponoszą emigranci galicyjscy, a jakich ja bądź sam na sobie doznałem, bądź u innych widziałem

A więc rozpocznę zaraz od granicy austrjacko-niemieckiej, od Mysłowic. Tu w tem miasteczku już każdy, kto czasem bez paszportu jedzie, jest pewny, że nic mu się nie stanie, że go nie zawrócą. To jednak tu już rozpoczyna się operacja pruskich krwiożerców. Jaki tylko pociąg zatrzyma się tutaj, obskakuje go płatna przez Towarzystwa okrętowe pruskie policja pruska i jakiego tylko człowieka napadnie, ściąga go formalnie z pociągu. Każdy taki nieszczęśliwiec, nie wiedząc, co to znaczy, przerażony, że go do Galicji policja zwraca, prosi, błaga, płacze. A ten szubrawiec pyta szorstko: "pokaż paszport, gdzie jedziesz ?" i t. d. Gdy ktoś nie chce się przyznać, iż do Ameryki jedzie, tedy grozi mu zawrotem i tym sposobem wymusza wyznanie celu każdego. Następnie prowadzą ich do naganiaczy okrętowych, którzy mają swe umieszczenie tuż w stacji kolejowej, Ci naganiacze najpierw każą każdemu złożyć 10 zł. tytułem zadatku na karty okrętowe, a osobno każdemu policjantowi, który go przyprowadził, po jednej marce.

Tu gdy nadejdzie oznaczony dzień, wywożą napędzonych głodomorów w osobnych specjalnych wagonach. Nadmienię jeszcze, że w Mysłowicach wydają legitymacje, bez których, jak ci naganiacze nastraszają, nie wolno nikomu przez państwo niemieckie podróżować, to też i konduktorzy przeglądają, czy wszyscy są zaopatrzeni w owe legitymacje.

Na dworcu kolej. w Hamburgu, można już zobaczyć naganiaczy żeglugowych, którzy pod różnemi firmami napędzają dla jednej spółki, i zabiera każdy swoich wedle kart okrętowych. Tu napychają wszystkich na wielkie wozy wraz z pakunkami, jak bydło na rzeź i rozwożą w różne miejscowości na noclegi. Ale jakie spanie? Na brudne łóżka, które prawie tylko dla jednej osoby, napychają po dwoje ludzi i to w jednej większej sali, gdzie mieści się po kilkanaście łóżek - bez różnicy płci i wieku, co nie licuje z moralnością. Gdy zimowa pora, to mało że ludzie nie pomarzną, gdyż ani opału, ani koców obszernych do przykrycia nie dadzą. A co najgorsze, nikt nawet nie wspomni, że się każdemu trzeba posilić. A kto nigdzie nie bywał, tylko świętą ziemię z boku na bok przewracał i nic nie czytał, nie ma pojęcia, gdzieby sobie kupić co zjeść. Rano każdy się spodziewał, że właściciel restauracji może się sam namyśli i przyniesie jakie pożywienie, tymczasem przychodzi naganiacz spółki i właściciel restauracji i pędzi do kancelarji Towarzystwa, przyczem beszta każdego, który nie może na prędce się wysłowić, okładając wyzwiskami, jak "du dummes polnisches Schwein" (ty durna polska świnio!) i t. d. a mnie aż krew w żyłach wrzała na widok tego, jak szatańska złość hakaty na każdym kroku Polaka chce pożreć, a tem bardziej, że nieszczęsny wygnaniec z łaski stańczyków za swoje pieniądze jest traktowany gorzej od psa.

W kancelarji Towarzystwa wypytują, gdzie, dokąd i do kogo jedzie i na tem miejscu nielepiej się obchodzą, gdy się wywiadują, kto więcej ma zamiar jechać z czyjejś wsi do Ameryki, i ze zdradziecką, milutką miną, zwykłą tylko Teutonom (niemcom), wypytują się o imiona i miejsce pobytu tychże, by ich zasypać swoimi prospektami. Następnie prowadzą napowrót do owych restauracji. Tu też mają pruskie zbiry żniwo, zdzierając ze zgłodniałych za artykuły spożywcze niebywałe ceny. Potem wiodą wszystkich do poczekalni okrętowej, gdzie wygląda gorzej, niż w stajni. Przy wsiadaniu na mały okręcik, celem przewiezienia do wielkiego, w bramie wychodowej kontrolują szyfkarty, żądają paszportów i t. p. Kto nie posiada żadnych podobnych dokumentów, na tych złość zbirów się wywiera. Tu każdy jest już w miejscu, gdzie tylko jeden krok zrobić i już jest bezpieczny na okręcie, że go strach i nędza galicyjska nie będą więcej męczyć, tymczasem łotr pruski napowrót go wraca. Biedacy wybuchają płaczem i narzekaniem i proszą na miłość Bożą, by ich przepuszczono, wtedy już pieniacze pruscy zadowoleni, wyszczerzając kły, śmieją się z szatańską miną, i powiadają: "my wam damy Amerykę". Gdy już wszystkich innych przepuszczono, wtedy i tych odosobnionych nareszcie przepuszczają na okręt, śmiejąc się z ocierających łzy Polaków. Każdy Polak musi stać pod gołem niebem, kołacąc od zimna (bo to było około 4. marca), gdy tymczasem służba chodzi i pyta się każdego: "Sie sind deutsch" ? (czy ty niemiec). Kto odpowie "Ja!", tego wprowadzają do kajut ogrzanych i podają suty obiad, podczas gdy nieszczęśliwy Polak patrzy, jak pruskie żarłoki tuczą się jego krwawicą.

Dobiwszy do wielkiego okrętu mamy znowu nowy widok. Na każdem miejscu brak czystości z wyjątkiem mieszkań oficerów okrętowych i kajut I. i II. klasy. W międzypokładzie III. kl. łóżka i sienniki nie podobne do ludzkiego użycia. Co zaś do żywności, to chyba nierogacizna może to jeść.

Lecz i tu na okręcie nie zapominają o Niemcach, gdyż każdy Niemiec otrzyma darmo łyżki, widelce, noże, kubki, talerze i t. d. podczas gdy inna narodowość obdarzoną zostanie zaledwie tylko łyżkami i to zardzewiałemi i talerzami. Każdemu nie-Niemcowi dano dziennie zaledwie dwie małe bułeczki, a Niemcom dają tyle, że wyrzucają do morza. Na każdym kroku Polaka potrącają, wyzywają, ale biedny ludek przyjmuje to wszystko jak pokorny baranek (...)

Wojciech Kuta, w Chicago, III.






Inserat koncesjonowanego biura podróży z 1902 roku, Niestety, większość emigrantów z Galicji wybierało tańsze pośrednictwo różnych naganiaczy, w warunkach o których możecie poczytać powyżej.