Obrazki z życia - Żniwa
Dodane przez henryksliwa dnia Sierpnia 13 2011 15:37:24

WSPOMNIENIA Z BZOWICY:


Obrazki z życia - Żniwa



Praca, prawie każda była ściśle powiązana z religią, była rzeczą świętą. Wyjazd męża, czy ojca do lasu po drzewo, przed wyjazdem z gumna(czasem mówili z podwórza) był żegnany znakiem krzyża, przez żonę lub matkę. Rolnik rozpoczynający siew zboża, na początku zagonu usypywał z ziarna znak krzyża. Na polnych drogach, prawie przy każdej stała jakaś figurka lub krzyż z ukrzyżowanym Chrystusem. Idący do pracy w pole przyklękali przy nich i odmawiali modlitwy z prośbą o jej szczęśliwe zakończenie.

Zbiór zboża należał do najważniejszych prac polowych rolników. Urodzaj i dobra pogoda decydowały o przeżyciu w dostatku często nie raz licznej rodziny do następnego roku. Ziemia podolska chociaż żyzna z trudem mogła wyżywić wielodzietne rodziny rolników, gospodarujących na niewielkich areałach gruntowych. Stąd może tam był taki szacunek do ziemi i pracy na niej.

Do żniw przygotowania trwały dużo wcześniej. Narzędzi do nich było niewiele. Sierp, kosa do niej kusza z bruskiem (osełką) i grabie. Strój mężczyzn to spodnie i koszula z lnu śnieżno białego od wielokrotnego prania, do tego żółty słomkowy kapelusz i buty skórzane z cholewami. Do innych prac polowych tak się nie ubierano. Kobiety koniecznie biała chusta na głowę zawiązywana pod brodą i mocno wysunięta nad czoło, taka była moda, ale raczej osłona przed słonkiem. Długie spódnice też lniane, ale kolorowe i białe bawełniane z długimi rękawami bluzki, często na bosaka. Wcześniej podczas zimowych omłotów zostawiało się długą żytnią słomę, którą teraz używali do wyrobów powróseł do wiązania zżętego zboża. Na parę dni przed rozpoczęciem prac moczyło się tę słomę wodą po to, by zmiękła. Dwie garści słomy złączone kłosami odpowiednio się skręcało i był to gotowy produkt - powrósło do związania snopa zboża. Powróseł tych robiono tyle by starczyło do związania wszystkiego zżętego zboża. Nie robiono tych powróseł ze świeżo ściętego zboża. Skręcanie słomy z ziarnem powodowało wykruszanie się ich i straty zboża, było by to nie po gospodarsku. Idący do pracy żniwiarze szli przez pola miedzami gęsiego.

Towarzyszyła temu pochodowi poranna cisza, nie było przecież żadnych maszyn, traktorów , rosa strącana bosymi stopami na miedzy, trele skowronków nad głowami i powaga przed ważną pracą.

Przodem szedł jako pierwszy chłop z kosą na ramieniu i wiązką powróseł, za nim drugi kosiarz, na końcu kobiety też ze snopami powróseł na plecach. Przed rozpoczęciem zbioru gospodarz wycinał sierpem to zboże, z którego przed siewem był usypany krzyż. Z tych kłosów było wycierane ziarno, które było dodane do zboża w następnym siewie. Zbiór żyta wyglądał tak: mężczyźni specjalnie skonstruowaną kosą (do podtrzymywania słomy, takie duże grabie ustawione bokiem nad kosą) kosili zboże na pokos. Pierwszy kosiarz, najczęściej był to gospodarz zaczynał pierwszy, parę metrów za nim ustawiał się następny i następny. Za każdym szła kobieta, zbierała z pokosu słomę, tyle w jedną kupkę by powstał z niej snop, związany tym powrósłem leżał na ścierni, do wieczora. Przed zachodem słońca wszyscy zbierali te snopy i ustawiali w tak zwane półkopki. Położone na ścierni cztery snopy kłosami do siebie tworzyły krzyż. Na nie tak samo kładło się następne cztery snopy. Ilość tych warstw była ściśle określona, być może, że razem trzydzieści snopków, z tond chyba nazwa półkopek. Na koniec zakrywało się ten półkopek snopem, którego najpierw stawiało się na ścierni kłosami do góry, kłosy rozchylano na boki, powstawała taka czapa i nią został nakryty półkopek. Tak były te snopy zabezpieczone przed ewentualnym deszczem. Starano się te snopki ułożyć w jednej linii, środkiem pola, równolegle do miedzy. Podyktowane było to tym, że zboże przed zwózką do stodoły musiało dokładnie wyschnąć by zapobiec przed pleśnieniem. W tym czasie nie znano jeszcze herbicydów, w zbożu rosło wiele innych traw i ziół. Taka słoma była pożywną paszą dla bydła, ale za to wymagała długiego suszenia w tych półkopkach. Zaraz po skoszeniu zboża, trzeba było orać pole, a źle ustawione kopki utrudniały by pracę. Pszenicy nikt się nie odważył kosić kosą .To zboże zbierano sierpem. Zbiór sierpem zapewniał mniejsze straty ziarna.

Żęcie sierpem wykonywane było przeważnie przez kobiety. Ścinały garść po garści to zboże, aż uzbierała się kupka wystarczająca na zawiązanie snopa, i te snopy też leżały aż do wieczora. Po zebraniu były ustawiane w półkopki podobnie jak żyto. Na ścierniskach szybko odrastały trawy, a najbardziej mlecz polny. Był on przysmakiem gęsi, które były hodowane w każdym gospodarstwie.

Do dzieci należał obowiązek wypasania tych ściernisk gęśmi. Do obowiązku dzieci należało też zbieranie kłosów leżących na ściernisku, zbierały je do fartuszków lub woreczków. Czas żniw przypadał na okres największego upału, dla tego do pracy wychodzono o świcie. Praca trwała do około godziny dziesiątej. Zegarka nikt nie miał, orientowano się po wysokości słonka na niebie lub jego dogrzewaniu. Wracali teraz żniwiarze do domów na śniadanie do prac przy inwentarzu i innych zajęć domowych. Po obrządku i obiedzie był czas na relaks, a właściwie na dokończenie przerwanego snu.

Na drzemkę południową szło się do sadku, nikt w domu nie spał. Na murawę kładło się weretę gdzieś pod jabłonką albo innym dającym dużo cienia drzewem, bez poduszki i przykrycia, wypoczywali na wolnym powietrzu.

Po wypoczynku i zajęciach gospodarskich późnym popołudniem wracali w pole, praca trwała do zachodu słońca. Zmęczeni wracali do domu by znów nazajutrz o świcie wyjść do pracy. Wspomnę tu, a znam to z przekazu mojej cioci, że młode mężatki te, które miały małe dzieci nie korzystały z urlopów macierzyńskich, jak dzisiaj, ale krótko po urodzeniu jeżeli to wypadło na okres żniw, też chodziły do pracy na równi z wszystkimi. Urodzenie dziecka było czymś naturalnym, kobieta już na drugi dzień, po połogu, była uważana za sprawną do pracy. Noworodek też był przystosowywany do surowego życia. Matka nie rozstawała się z nim, ponieważ musiało być dość często karmione. Zawinięte w pieluszki i kocyk było zabierane w pole. Leżało gdzieś na miedzy, albo pod półkopkiem, przykryte pieluszką lnianą przed owadami, a matka w tym czasie w pobliżu pracowała. Karmienie dzieci było też naturalne, piersią. Pierwszy dodatkowy pokarm dostawały dopiero po skończeniu roczku. Dla tego nie mogło się rozstawać z matką. Karmienie z butelki było nieznane. Smoczków lateksowych z kółeczkiem i tych na butelkę nie było.

Więcej o małych dzieciach i ich chowaniu znajdzie Czytelnik w artykułach Kresowa medycyna ludowa a tam Zapalenie spojówek.

Czas żniw trwał do późnego lata. Zależało to od sposobu zbioru i od ilości zdolnych do pracy rąk w rodzinie i oczywiście wielkości pola. Po dokładnym wysuszeniu słomy i ziarna następowało zwożenie płodów do stodoły. Do tego celu był przygotowany specjalny wóz drabiniasty. Wóz, który używany był na co dzień, był rozbierany tak, że zostawał z niego tylko skręt z kołami i dyszlem i oś tylna z rozworą. Te dwie osie łączyło się przedłużoną rozworą. Na spód, na te osie kładziono taką samą długą deskę zwaną podenkiem, a na konice nakładane były drabiny. Do wyposażenia takiego wozu należał jeszcze pawąz. Był to okorowany dłuższy od wozu drąg z prostego pnia grabowego lub brzozowego. W części grubszej przedniej na początku był nacięty do koła karb na zamocowanie liny. Dwa grube sznury konopne. Do wzmocnienia i podtrzymania drabin na końce osi zakładało się luśnie, takie wsporniki z twardego liściastego drzewa. Drabiny w połowie swej długości w górnej części były związane sznurem. Wóz nie miał siedzenia dla woźnicy. Jazda na takim wozie odbywała się na stojąco. Trzeba wiedzieć, że po zboże w pole śpieszono się i konie nie raz rwały w galopie i jadący takim wozem ludzie musieli być na tyle sprawni i sprytni by się na takim wozie utrzymać na stojąco na nogach podczas takie jazdy.

W polu podjeżdżało się pod półkopek jedna osob, a był to najczęściej chłop, zostawał na wozie, a drugi często jego żona podawała widłami te snopki na wóz.Ciekawostką było to, że konie przy tej czynności nie były powożone przez gospodarza. Lejce były uwiązane do uprzęży, by się nie splątały, a konie reagowały tylko na głos woźnicy i same podjeżdżały i się zatrzymywały przy tych kopkach. Układający snopy na wozie miał za zadanie ułożyć je tak, by zabrać jak najwięcej na jeden wóz i żeby po drodze do domu nie pogubić je. Do tego służył też ten pawąz, który przed nakładaniem snopków na wóz był zrzucany na ziemię z wozu, przywiązany do jednej z tych grubych lin i wleczony był za wozem . Przed transportem do stodoły odwiązywano ten pawąz i wciągano go na samą górę na snopy. Przednią część pawąza mocowano za linę, która była odpowiedniej długości i przymocowana z przodu do obydwóch drabin. Założony pawąz za tą linę sterczał skośnie wysoko w niebo, że wyglądał jak wielka armata. Druga lina była zamocowana za jedną drabinę, a końcem liny owijało się koniec drąga i obaj teraz jeden nagniatał pawąz, a drugi ściągał linę tak mocno, że snopki były mocno dociśnięte do siebie. Koniec tej liny wiązało się do drugiej drabiny i wóz był gotowy do drogi. Ładujący snopki wdrapywał się teraz na wóz, a często i dzieciaki, które biegły za wozem w pole były teraz wciągane na górę. Sam jako mały chłopak miałem okazję jechać na takim wozie, tam i z powrotem, nie zapomniane wrażenie do dzisiaj. Rozpowszechniona była też forma pracy - odrobku. Wieś posiadała niewielką ilość koni takich, które wojsko już nie chciało, czas wojny. Były okaleczone lub wiekowe. Nimi to trzeba było zaorać wszystkie pola, zwieźć z pól zboże do stodół, każdemu. Kto nie miał koni, a korzystał z nich to musiał później odrobić taką usługę. Na koniec żniw każdy gospodarz wydawał uroczystą kolację , dla wszystkich pracujących przy nich ludzi. Takie dzisiejsze dożynki.

Rzadko który częstował uczestników wódką. A jeżeli tak, to była to jedna półlitrowa butelka samogonu na wszystkich uczestników pracy. Były przy tym śpiewy, muzykantów nie słyszałem.

Ta ciężka praca i tak prymitywnymi narzędziami nie stwarzała w ludziach jakiejś niechęci do niej, a przeciwnie byli zadowoleni i szczęśliwi.


Spisał po latach:
Henryk Śliwa
wnuk Jana Dajczaka Halaburdy z Bzowicy
Stargard Szczeciński, sierpień 2011 r.