Moje Święta Wielkanocne 1944-1945
Dodane przez Kazimierz dnia Kwietnia 21 2011 02:15:42
[źródło: 'PRZEMYSKA' - Tygodnik Katolicki Niedziela z 23 kwietnia 2000 roku[


Moje Święta Wielkanocne w latach 1944-1945


Ilekroć przeżywam święta Zmartwychwstania Pańskiego na myśl powracają mi Święta Wielkanocne z lat 1944-1945. Działo się to w Trościańcu Wielkim, pow. Zborów, woj. Tarnopol. Gdy Armia Radziecka wkroczyła do Trościańca Wielkiego 20 marca 1944 r. na nim zatrzymał się front. Linia frontu usytuowana była od strony zachodniej wsi. Ostrzał artyleryjski z dział niemieckich ześrodkowany był w naszym rejonie, w wyniku czego została poważnie ranna moja Ciocia - siostra mojego Ojca. Cała wieś zmuszona była uciekać z Trościańca do miejscowości położonych na wschodzie. Mój ojciec zdecydował się uciekać na zachód - do swojego stryjka, około 2 km na folwark Gnidawski, gdzie jeszcze byli Sowieci. Zbliżał się Wielki Tydzień, który w 1944 r. trwał od 2 do 7 kwietnia. Liczyliśmy, że Sowieci przepędzą Niemców i wrócimy do domu. I w tym Wielkim Tygodniu budzimy się nie wierząc własnym oczom - w odległości ok. 700 m od wschodu okopali się Sowieci, atu gdzie mieszkamy okopali się Niemcy. Nadzieje nasze o powrocie do Trościańca prysły jak bańka mydlana.

W Wielkim Tygodniu zrobiło się bardzo ciepło, dni były bezchmurne, ziemia pachniała wiosną, skowronki śpiewały. Tylko Sowieci ciągle ostrzeliwali nasz folwark z moździerzy. Schowaliśmy się do lochu z ciosanego kamienia, w którym pomieściło się 20 osób. Podczas ostrzału szczelnie zamykano drzwi. Bez wentylacji po paru minutach lampa naftowa gasła z braku tlenu. Przez ponad prawie tydzień nie rozbieraliśmy się i nie myliśmy. Z braku mydła i podstawowej higieny łaziły po nas wszy. Wspólnie odmawialiśmy Różaniec. W Wielką Sobotę Mama upiekła bułkę bez drożdży. Znalazło się kilka jajek - nie święconych bo gdzie było święcić - kościół pozostał po tamtej stronie. I tegoż dnia 8 kwietnia 1944 r. Wielkanoc. Sowieci jak gdyby wiedzieli o naszym święcie - nie strzelali. Patrzyliśmy w kierunku Trościańca, którego nie było widać za niewielkiego wzniesienia. Rezurekcji nie było w naszym kościele, a dwa duże dzwony głucho milczały (trzeci wymontowali Niemcy). Podczas ubogiego śniadania - dzieląc się jajkiem, życzyliśmy sobie, aby to były ostatnie Święta na wygnaniu. Wszyscy mieliśmy łzy w oczach. Tęsknota i żal za Trościańcem i kościołem rozpierała nam serca.

A jednak nie były to ostatnie nasze Święta na wygnaniu, jak sobie życzyliśmy u stryjka Michała. Gdy front ruszył od naszej wioski 15 lipca 1944 r. a zatrzymał się nad Sanem, wróciliśmy do Trościańca, ale już spalonego, w 95 % rozkopanego i bardzo zaminowanego, w wyniku czego wiele osób od wybuchu min i nie wypałów zostało zabitych i okaleczonych. Tak wegetowaliśmy do 15 stycznia 1945 r., po czym wysiedlono nas (a raczej wypędzono) z naszych pięknych Kresów i Podola, z naszych historycznych ziem - rodzin Wiśniowieckich, Sobieskich i Potockich (do dzisiaj spoczywa w Załoźcach, 7 km od Trościańca, dziadek Jana III Sobieskiego). W tą ciężką zimę roku 1945 Stalin wysiedlił nas. Koczowaliśmy pod gołym niebem na rampie kolejowej w Młynowcach k. Zborowa w oczekiwaniu na transport kolejowy. Mrozy nocą dochodziły do ok. 15 stopni. W tych nieludzkich warunkach spędziliśmy miesiące: styczeń, luty i marzec 1945 r.

I tu na rampie 1 kwietnia 1945 r. przyszło nam obchodzić Święta Wielkanocne. Już nie padały pociski, ale czyhały na nas niebezpieczeństwa ze strony band UPA, ale dzięki Bogu nie napadnięto na nas. 1 kwietnia 1945 r. uczestniczyliśmy w Rezurekcji w kościele w Zborowie. Pamiętam - dzień był słoneczny ale chłodniejszy niż ten przed rokiem, u stryja na folwarku. Po dwóch i pół miesiącach koczowania na rampie, na twarzach zabiedzonych ludzi pojawiła się radość, że Chrystus Pan Zmartwychwstał. Gdy weszliśmy do kościoła, przy śpiewie Wesoły nam dziś dzień nastał niektórzy starsi ludzie płakali pełnym głosem. Po Rezurekcji ksiądz ogłosił, że ci ludzie którzy koczują na rampie mają pozostać celem pobrania święconych jajek. Czekaliśmy prawie wszyscy w przedsionku kościoła. Każda z rodzin otrzymała jedno jajko na osobę. Było nas pięcioro i rodzice. Dzieląc się święconym jajkiem - po raz drugi w nieludzkich warunkach - rodzice nasi płakali. Pamiętam, że śniadanie było skromne, Mama od przygodnych ludzi coś tam wyżebrała, ale był to radosny dzień, zaiste - Chrystus Pan Zmartwychwstał.

3 kwietnia 1945 r. po dwu i pół miesiącach podstawiono nam upragnione bydlęce wagony na ok. 90 rodzin. Ruszyliśmy pod wieczór ze stacji Młynowce. Więcej staliśmy na bocznicach niż jechaliśmy. Pierwszeństwo miały pociągi wojskowe - wojna jeszcze trwała. Przejeżdżaliśmy przez Złoczów, Lwów do Rawy Ruskiej. Tu już na polskiej ziemi zaopiekował się nami Państwowy Urząd Repatriacyjny (PUR). Otrzymaliśmy pierwszą ciepłą strawę i świeży pachnący chleb. Z Lublina ruszyliśmy do Warszawy. Codziennie ktoś umierał, gdy pociąg zatrzymywał się na bocznicy kopano dół i chowano zwłoki obok torów. Z Warszawy przez Poznań dotarliśmy po 4 tygodniach do Zbąszynka. Pod wieczór 29 kwietnia 1945 r. kierownik transportu ogłosił "koniec jazdy". Tak więc dojechaliśmy.

Dziś odległość od Lwowa do Zbąszynka pociąg pokonuje w ciągu 12-16 godzin. Nasza "droga przez mękę" trwała 30 dni.

Kazimierz Olender, Sanok 2000 r.