Kufer Morawskich cz.1
Dodane przez Kazimierz dnia Czerwca 22 2010 12:10:08
[źródło: Nasz kresowy dom nad Hukiem, Smolanką i Łopuszanką". Opracowanie zbiorowe pod redakcją Antoniego Worobca. Zielona Góra 2000.


Kufer Morawskich



Schody jak zwykle trzeszczały, kiedy wdrapywałam się na strych. Czyżby istotą ich był właśnie ten, a nie inny dźwięk? Założę się, że nie ma na świecie starych domów bez skrzypiących schodów. Nie poszłam tam po mąkę, jak to zwykłe robię z polecenia mamy. W najdalszym kącie, za krzesłami pamiętającymi pewnie czasy Gierka, stoi dostojny, ogromny, tata mówił, że zrobiony przez dziadka Morawskiego, kufer. Kiedy umarła babcia Janka, postanowiliśmy powrzucać tam wszystkie jej rzeczy. Kto ma prawo decydować, które z nich można spokojnie wyrzucić, a które przedstawiają jakąś wartość? Ciekawe, jak mam spisać historię rodziny, nie ma już nikogo, kogo mogłabym zapytać, jaki był ten Trościaniec Wielki. Może w tej skrzyni znajdę coś, pod warunkiem, że historię można odczytać z przedmiotów. Pierwszy wpadł mi w ręce kieszonkowy kalendarzyk z 1936 roku, niemiecki, z pisma wnioskuję, że pradziadka Morawskiego. Ten nie tylko ćwiczył namiętnie podpis na każdym nie zadrukowanym miejscu. Ołówkiem zapisywał, jak na prawdziwego stelmacha przystało, także słupki obliczeń: 8 rałek, l rałka ? Muszę zapytać przy okazji wuja Antoniego, co to były te rałki.

Na ostatniej stronie: Fernsprech-Nummern zapisał "Wesołą nowinę bracia słuchajcie...", potem datę: 27 sierpnia i pewnie skądś przepisał, szkoda, że nie w całości, to cudeńko:

"W noc wigilijną do mojego
domu wszyscy wy niegdyś
kochani cicho przyjdziecie.
I po kryjomu witać Was będę łzami.
Umarłą młodość na drodze zważę,
jak sprawę wagi niezwykłej,
raz jeszcze spojrzę w wasze twarze
przeszłością....".


Z pożółkłej stronicy kalendarzyka słowa wypowiedziane, tajemniczym sposobem uobecniły się. Może było to zaklęcie, które powołało do istnienia nową rzeczywistość?

Bardzo długi stół pomieścił wszystkich: Sudali i Kusiaków, Morawskich i Olendrów. Jan siedział na miejscu honorowym. Było już po kolacji z kapustą i grochem. Wszyscy obecni byli pod wrażeniem kutii z miodem, którą Rózia robiła chyba najlepiej w rodzinie. W kącie stało mocno pachnące, bardzo zielone drzewko, przystrojone czerwono-białym łańcuszkiem. Pokolędowali trochę, potem przy kompocie z suszonych owoców Jan, z wąsikiem nazywanym wówczas moskalik lub też kapralik, dał hasło do wspominek.

Pierwsza przemówiła Marysia, najstarsza córka Kusiaka. Wspominała dom, w którym ojciec trzymał dyscyplinę. Skończyła cztery klasy szkoły powszechnej, potem musiała pomagać w gospodarstwie. Mieczysław Dodek, jej mąż, pochodził ze wsi Baćków. Po ślubie zamieszkali "na swoim". On był dyplomowanym kowalem. Oprócz kuźni, w której pracowało jeszcze trzech uczniów, mieli 8 morgów pola. W czasie wojny ewakuowano ich na Wołyń, do wsi Netreba, blisko Zbaraża, tam pracowali u obcych, potem wrócili do Trościańca. Marysia przypomniała, jak było miło, kiedy wieczorami zbierali się w izbie. Zimową porą przychodzili Wicek, Franio i Józek, ten ostatni miał pasiekę i zawsze przynosił ze sobą słoik złotego, ciemnego miodu z gryki.

Marysiu, pamiętasz - odezwał się wujcio Wojtek, na którego siostry mówiły zawsze frant i kombinator - pamiętasz jak tobie zawsze przygadywałem:

Marysiu ja tobie kupju tako chustku synu jak nebo,
jakiego ty ne widziała i ne budjesz!


- A dziś ci mówię, że mam ją dla ciebie. - Wstał, strzelił ostrogami i wręczył podarek Marysi.

Wstała też Rózia z Hanią, wzięły się pod boki i tak zaczęły śpiewać:

Na Podolu biały kamień,
Podolanka siedzi na nim.
Przyszedł do niej cudzoziemiec:
Podolanko, daj mi wieniec!
Ja bych tobie wieniec dała,
gdybym się ojca nie bała,
ale nie tak ojca jak brata,
bo on gorszy jest od kata.

Utruj, utruj brata swego,
będziesz mnie miała młodego!
A ja nie wiem, jak się truje,
gdzie sprzedają, gdzie kupują?

Idź do sadu wiśniowego,
znajdź tam węża zielonego.
Usiekaj go drobniusieńko
i ugotuj mięgusieńko.
Namocz go w zimnej wodzie,
podaj bratu jak przyjedzie.

Jak przyjechał brat spragniony:
Siostro moja, daj mi wody.
Poszła siostra do piwnicy,
przyniesła mu dwie szklanicy.

Pije jedną, już się chwieje:
Siostro moja, co się dzieje?
Pije drugą, z konia leci:
Siostro moja, dbaj o dzieci!
Gdybym ja o dzieci dbała
ja bym ci tego nie dała...

Pisze liścik do miłego:
Już otrułam brata swego.
A on jej odpisuje,
że jej wcale nie miłuje.
Jak otrułaś brata swego,
otrułabyś mnie młodego!


Takich przyśpiewek słuchaliśmy na doświdkach i śmiechu było dużo, więcej go niż tej roboty. Już lepiej, kiedy baby same siedziały, a wyście w stodole młócili. Wtedy można było przynajmniej spokojnie porozmawiać.

No, nie mów, Marysiu, ja znam jeden taki wierszyk. Jak to było..? I przypomniawszy, Hania recytowała:

A czy pamiętasz Janku, co było na sianku?
Gdym ci mówiła, posuń się kochanku?
Nie pamiętam tego, bo byłem bardzo pijany
Ja to tylko pamiętam, że spałem od ściany.
Nie pamiętam i nie chcę o tym wiedzieć,
bo gdybym pamiętał, to pewnie bym się musiał żenić.


No to została nam jeszcze tylko Stefcia i Rózia. Co nam powiecie? Potem zaczęły:

Dwie Marysie chwaliło się przed sąsiadką Zosią,
jakie skrzętne, pracowite, każda jest gosposią.
Pierwsza mówi: Ja zamiatam, sprzątam, przędę, szyję,
co podarte to załatam, co brudne umyję.
A ja także nie próżnuję, druga na to rzecze:
dzieci bawię, jeść gotuję, wiem jak chleb się piecze.
Ej, gosposie mówi Zosia, pochwalić was radam
ale same nigdy się nie chwalcie, bo to brzydka wada.


Słuchałam i patrzyłam na całe to zdarzenie z zapartym tchem. Śpiewali, recytowali, przekomarzali się... Moja obecność w tej rzeczywistości nie była wyczuwalna. Niektóre twarze potrafiłam rozpoznać ze starych fotografii. Na przykład tę kobietę w okularach o pięknym ciepłym spojrzeniu, czarnych włosach upiętych w kok. Czy to pierwsza żona dziadka Morawskiego?

Zofia Półtorak, pamiętam, bo babcia Janka, kiedy się urodziłam, koniecznie chciała żebym nosiła jej imię. Pięknie śpiewała, umarła młodo. Janeczka poszła wtedy na wychowanie do sióstr w Załoźcach. Jan pracował u nich na folwarku, jako etatowy stelmach. Robił wozy, dyszle, beczki także ludziom ze wsi. Nie wiem jak taki zapracowany człowiek miał jeszcze czas na to, by czytać książki, prenumerować kalendarze. Roboty było zawsze za dwóch, bo majster pradziadka lubił gorzałkę, pił trzy dni, a potem siostry chodziły wykupywać jego długi.

Nagle do drzwi w sieni zapukali głośno i zamaszyście kolędnicy. Jancia pobiegła otworzyć. Kolorowy i głośny korowód wtoczył się do izby. Na środek wyszedł Łejba-Żyd, poznałam po stroju i długich doczepianych baczkach. Rozejrzał się śmiało, mrugnął okiem do Rózi, i tak zaśpiewał:

Chodził dzisiaj po kolędzie wasz przyjaciel Łejba,
winszował wam będzie.
Wódki, kawy, piwa i herbaty,
a oprócz tej trunkowości,
w tyłek dwie łopaty.


Wymachiwał kijem, rozganiał dziewczęta po kątach i głosem skrzekliwym dokończył:

Wasze żony daju się pocałować,
kiedy chceci, jakie chcecie, na waszą ochotę,
nie było w waszym domu harmider, kłopoty.


Głośny huk wyrwał mnie z tamtej rzeczywistości, wieko kufra zamknęło się z trzaskiem... Było późno, zapomniałam, że umówiłam się dzisiaj z ciocią Marysią na robienie pierogów.



Pierogowe dusze

Do takiego ciasta mąki potrzeba, troszkę wody, szczyptę soli i jajko. Było już zagniecione, więc jedyne, co nam pozostało, to nakładać farsz z kaszy gryczanej i sera dobrze doprawiony. Ciocia opowiadała mi, jak to kiedyś dziady po wsi chodziły:

Kiedy taki podróżny do drzwi zapukał, przywitał się po bożemu, należało koniecznie go czymś obdarować, nie wolno było przeganiać, bo to przynosiło nieszczęście gospodarstwu. A siedząc przy ciepłym piecu, opowiadał potem ciekawe i straszne nieraz historie z dalekiego świata. Pamiętam, jak nasza mama zostawiła kiedyś całą miskę pierogów i poszła do kościoła, a tu akurat dziad przyszedł do domu. Władziu nie wiedział, czym go ugościć, więc wręczył mu te pierogi, no i zostaliśmy bez obiadu.

Oprócz takich z kaszą, najczęściej jadło się z serem, kartoflami i kapustą. Jasiowi Kusiakowi najbardziej jednak smakowały gołąbki mięsne z gryczanymi krupami. Wszystkie te potrawy smarowało się masłem, śmietaną, skwarkami lub smażoną cebulką. Pycha! Myślę, że w ludziach ze wschodu drzemie taka "pierogowa dusza". Uczą się cierpliwości klepiąc je tak, żeby się nie porozklejały i mogą przy tym jeszcze miło porozmawiać. Oto relacja uczestnika takiej pirogowej biesiady:


Pierogowe szaleństwo. Weselne pierogi z samego sera

Z młodości zapamiętałem najwyraźniej przebieg uroczystości weselnych. Moja babcia, Rozalia, z Dzików-Sudalicha, miała cztery dorodne córki: Annę: późniejszą matkę Kusiaków, Marię, zwaną Kłymychą, Zofię: matkę rodu Olendrów, oraz moją matkę Katarzynę, późniejszą Worobiec. Wszystkie były rodnymi matkami. W rodzinie Kusiaków było dziewięcioro dzieci, tyle samo u Olendrów, siedmioro dzieci liczyła rodzina Kłymów i sześcioro Worobców. W sumie nasza babcia, a twoja praprababcia, miała trzydzieścioro wnucząt, z tej liczby żyje nas jeszcze pięcioro (jestem dwudziestym piątym wnukiem babci Sudalichy). W tej sytuacji w naszej rodzinie częste były wesela, huczne i ludne. Moja matka, Katarzyna, sprawowała na nich różne funkcje. Od dziecka bacznie obserwowałem wszystkie osobliwe wydarzenia na takich uroczystościach.

Żadna z naszych stryjen czy ciotek nie szła na wesele z pustymi rękami. Brały jakiś podarunek weselny, zwyczajowo, zwłaszcza w porze letniej, pełną donicą (makutrę) świeżego twarogu i "faskę" masła. Do koszyka kładły kopę jaj. W domu weselnym starościna lub inna zaufana osoba starała się zagospodarować owe dary serca. Było to nie lada zadanie w przypadku, gdy z podobnymi podarunkami przychodziło kilkanaście kobiet. Jedynym sposobem wykorzystania tej formy pomocy sąsiedzkiej, było przerobienie tej masy twarogowej na pierogi. Klepane z samego sera były przysmakiem weselnym, często jedynym gorącym daniem.

Przyrządzenie ich dla kilkudziesiątków weselników wymagało odpowiedniej organizacji. Najpierw, jedna z doświadczonych ciotek, jako pierogowa swacha, dokonywała oceny przyniesionych nabiałowych darów, segregując, co nadawało się smakowo na pierogi, a co na przechowanie. Troszczyła się o całe "zaplecze techniczne": kilka dużych stołów, ław, stolnic, żeliwnych garów do gotowania itp. Cały ten sprzęt ustawiano w pewnej odległości od domu weselnego, w zacienionym sadku lub zakątku podwórza. Przy stołach zasiadały starsze kobiety, które nie mogły liczyć na powodzenie w tańcu albo też nie były pierwszoplanowymi gośćmi przy stole weselnym. Opowiadając sobie różne ploteczki, często o uczestnikach wesela, kleiły namiętnie pierogi. Czyniły to z dużą wprawą, końce ciasta zawijając w misterne ząbki i różki. Gotowanie odbywało się systemem polowym, na metalowych trójnogach, zwanych trzynóżkami. Ogień pod kilkoma paleniskami podtrzymywał zazwyczaj jakiś stary, ubogi krewny, który także dolewał wodę do garów. Młode, ruchliwe niewiasty do czeluści naczyń wrzucały całe stosy pierogów i mieszały uważając., żeby się nie przegotowały. Potem, przecedzały je przez duże sita i wysypywały do donic (makutr), zalewały obficie topionym masłem, niosły na stoły. Donosiły je młode mężatki, które spośród weselnych gości wyróżniały się białymi chustkami zakręconymi z tyłu głowy i frymuśnymi fartuszkami. Pojawienie się ich w ciżbie weselnej wywoływało zrozumiałe zadowolenie. Ustępowano im z drogi. Stawiały makutrę pełną pierogów na stole w jednym rogu, by z drugiego zabrać pustą misę, gotową do napełnienia. Żeby wszyscy pojedli do syta, trzeba się było uwijać. Kobiety przy stole robiły nowe setki pierogów, w garach buzowała gorąca woda, kolejne porcje wędrowały na stół. Trwało to, z małymi przerwami, niemal cały dzień. Smak serowych pierogów był głównym kryterium oceny udanego wesela. Ich niepowtarzalny smak zapamiętałem mimo upływu ponad sześćdziesięciu lat.

Ciekawe, czy kosieczyńskie pierogi smakują podobnie? Co do ciastek, które czasem piekła babcia do kawy, nie mam wątpliwości. Na sfatygowanej, pożółkłej i zatłuszczonej kartce znalazłam dwa trościanieckie przepisy:

CIASTECZKA NA SKWARKACH
1/2 kg skwarek
1/2 kostki masła
cukru ile trzeba
5 jajek
kwaśna śmietana
troszku amoniaku [albo proszku]

AMONIACZKI
l kg mąki
l kostka masła
szklanka cukru
l 1/2 łyżki amoniaku
ł szklanka kwaśnej śmietany
4 jajka (roztrzepać)
amoniak rozpuścić w ciepłej wodzie



Chleb ma nogi i rogi

Dzisiaj zawarłam nową znajomość. Poznałam się osobiście z Maciejem Kusiakiem, bratem Rozalii. Myślę, że był to bardzo sprytny wujcio. Wiedział, co zrobić, żeby zapaść w pamięć rodzinie z Trościańca. Po prostu słał listy i zdjęcia przy każdej świątecznej okazji. Wyjechał do Ameryki jeszcze przed wojną, ale w przeciwieństwie do Michała Olendra, do Polski już nie wrócił. Zamieszkał gdzieś koło Windsoru, kupił farmę i tam gospodarował. Zmarł w 1970 roku. Jak żył, wiedzieli więc tylko z tego, co przysyłał. Śmiem więc twierdzić, że znam go równie dobrze, co jemu współcześni. Bardzo to był sympatyczny Kusiak, przywiązany do rodziny. Niech lepiej sam się przedstawi. Tak pisze do domu:

List i obrazek Matki Boski z Podkamienia otrzymałem, za który wam serdecznie dziękuji. Cieszy nas, że po trochu zdrowi jesteście, no powodzenie nie bardzo, jak to opisuje szwagier. I tak to teraz gospodarka idzie, że ciężko to wszystko wyrównać i tak pono i tutaj. Nie chco robić na farmie, wszystko ucieka do miasta, bo jak ma roboty to lepiej żyje jak ten farmer. Bo na farmie tylko piać podatki i co tam się troszku mu urodzi, i to zanim powypłaca rozchody, dy i to nie dużo mu zostanie. No, ale ktoś musi być na farmie, bo gdy pójdą wszyscy na inżynierów, to nie będą mieli co jeść w mieście.

Jak piszesz, że krowę już kupiliście, to dobrze chociaż mleko będzie, to dobra pomoc w domu. Tutaj dobra krowa kosztuje 200 dolarów. My nie trzymamy na farmie żadnego dobytku, ni krowy, koni czy kury i wszystko przywożą. Mleko, chleb, jajka, wszystko za gotówki płacim tygodniowo, bo to się nie bardzo wypłaca. Ja tylko parę akry ziemi to siej ę przeważnie soję (to jest taka fasola, z tego robią oleje różne) to najlepiej się opłaci.

W tym roku nie bardzo był urodzaj, posucha. Pierwszy deszcz spadł na Wszystkich Świętych. Teraz od grudnia wzięła się zima, jest trochu śniegu. My jesteśmy dzięki Bogu zdrowi, powodzenie dobre, nic już nie robim, tak s obie siedzim w ciepłym domu. Żonka szyje sobie tam coś, ja patrzy w telewizje. To dobra rozrywka nieraz nawet dobre, mądre rzeczy pokazuje. W zeszłym miesiącu stała się wielka tragedia, zabili prezydenta. Jak to wszystko pokazali to człowiek widzi jakby tam był. Jak dobrze ludziom to różne świństwa wyrabiają. I tak mówili stare ludzi u nas w kraju, że chleb ma nogi i rogi. Tutaj ludzi mają za dużo chleba to już podostawali te rogi (...).


Wzmianka o telewizorze musiała zrobić wrażenie na moim pradziadku. Ten z wynalazkami był wprawdzie na bieżąco, ale jeszcze w 1930 roku w "Kalendarzu Wszechpolskim" na dziewięćdziesiątej stronie czytał zapewne: Elektryczny telewizor "Człowiek chce niemal zuchwale przekroczyć wszystkie granice i szranki, jakie dotychczas stawiała mu natura. Nie wystarcza mu już możność słuchania z dala muzyki i przedstawień teatralnych, odczytów itp. za pomocą radja [pisownia oryginalna] chce on widzieć to, co rozgrywa się daleko od niego, a więc stać się poniekąd "wszystko widzącym". I uczynił już pierwszy, niemowlęcy co prawda krok w to zaklęte królestwo tajemnic natury. Zamieszkałemu w Berlinie węgierskiemu technikowi po niestrudzonych usiłowaniach, udało się zbudować tak zwany telewizor, to jest aparat umożliwiający widzenie na odległość".

Tu następował bardzo skomplikowany opis działania tej machiny, z rysunkiem który, zapewniam, nie miał nic wspólnego z dzisiejszymi odbiornikami, a potem wyjaśnienie: "Krótko mówiąc: Człowiek stojący przy odbiorniku widzi w tej samej chwili co się dzieje koło wysyłacza, wszystkie ruchy, jakie tam maj ą miejsce, a więc nie jakby ktoś może przypuszczał, namacalną, powstałą na odbiorniku fotografję. Takie przesyłanie może się odbywać przy pomocy drutu, lub bez, na dowolną odległość. Dalsze udoskonalenie tego telewizoru umożliwi nam w przyszłości być, że tak powiemy, naocznymi świadkami wydarzeń, które rozgrywać się będą daleko od nas".

I czytał zapewne tę stronę w kalendarzu, powątpiewając, czy to nie jakieś bajdury, a tu proszę, Maćko pisze, że widział zamach na prezydenta. Co się na tym świecie powyrabiało! skomentowałby Morawski, a już na pewno nie uwierzyłby w istnienie internetu, telefonów komórkowych czy komputerów.

Chociaż, gdyby przeczytał coś podobnego w przepowiedni Michaldy...? Była taka księga, napisana wierszem, którą podobno miały w Trościańcu już babki i mamy. Dziadek ją sobie nawet przepisał na wielki arkusz, a potem wieczorami analizował, co się z zapowiedzi Sybilli sprawdziło, a co jeszcze nie. Podobno wyprorokowała I i II wojnę, i że kobiety nie będzie można odróżnić od mężczyzny... No tak, dziadek pewnie po raz drugi chwyciłby się za głowę, widząc swoją prawnuczkę w krótkich włosach i sztanach!



A ja chustką się zakręcę...

Już dawno straciła swoją biel, lata całe przygnieciona stertą ubrań i kożuchów w kufrze przywiezionym z Podola. Jeżeli czas pachnie naftaliną, a frędzle splątały w węzełki tamto powietrze... zarzucę ją na głowę...

Furknęła... Jest tak duża, że mogłabym ją nosić także na ramionach, lepiej jednak jeśli zostanie na głowie, panny w Trościańcu rzadko nosiły krótkie włosy, nie zechciałby mnie pewnie żaden kawaler.

Stanęłam przed szafą babci z okrągłym lustrem. Przymierzania nie koniec jeszcze. Postanowiłam zobaczyć się także w serdaczku obszytym dookoła aksamitem. Biała bluzka, spódnica za kolana i czarne półbuciki, na które meszty mówili, dopełniły całości. Ubranie to wchłonęło cały zapach świata, któremu towarzyszyło. Widok mój w lustrze był tak nierzeczywisty, że przeszłość uzewnętrzniła się. Jeśli można poczuć się nagle kimś innym, to właśnie tak się stało...

Patrzyłam teraz na piaszczystą drogę, z widokiem na cmentarz z jednej i wieś z drugiej strony. Byłam Rózią. Tato dziś wyjątkowo pozwolili mi pójść do Bzowic, do Stefci i Jaśka. Pieszkom przez burek będę za nie dalej jak godzinę. Od ich wesela nie minęły ze sztyry miesiące, a ja jeszczy okazji ni miała, żeby zobaczyć, jak im tam na swoim...

...Ja to pewnie prędko za mąż nie pójdy. Już na mnie w Trościańcu święta Genowefa gadają, bo pono dumą się unoszę i kawalerów odpędzam. Nie ja tyli, co mój tatko. Poważny i surowy to człowiek, mówią we wsi. Może to podle tego, że wójtem jest i jak chcą jakiś kontrakt czy papiry załatwić, to musi być i służbista trochu, i dyscyplinę wokół siebie trzymać. Nerwy nieraz ma nieopanowane, to przyznaję. Do dzisiaj czuję te cięgi na plecach, co to dostałam od niego za to, że z potańcówki za późno wróciłam. Teraz to nawet na doświdki pójść nie mogę, jedyna pociecha, że druhną pozwolili mi być na Jaśka weselu. Ciotki mówią, że szlachetny to człowiek, że ja jego oczkiem w głowie, dlatego taki energiczny i prędzej z domu nie pójdę, jak on ze świata nie zejdzie, bo opieki mu trzeba. Zresztą, ja za byle hołodryge nie wyjdę, rozum swój mam i nikt nie będzie mną rozporządzał. Dlatego Wojtynę przegoniłam, chociaj w Trościańcu gadali, że to taki ładny chłopak. Ali zanim my się rozmówili, to matka jego już się pytała, gdzie mieszkać będziemy. Wicuś mówił, że tatko tak się tym obruszyli, że jak przyszli w swaty, to zbeształ i przegonił. Wzion ten gwer, co to mu z urzędu podlegał i mówi: Idź tam, Wicuś, na róg chaty, wystrzel! I kawaler niewiele myśląc uciekł. Zresztą, co mi Bozia pisała, tak i się zapewne stanie. Babcia moja, Anna Sudalicha, nauczyła mnie:

Nie idź do lasu,
Nie rwij bzu,
Nie wierz chłopu jak psu!



--

koniec cz.1

---
Katarzyna Olender
Kosieczyn