Z Ruskiego Boku do Nadrenii
Dodane przez Kazimierz dnia Maja 09 2010 22:51:15
[źródło: Nasz kresowy dom nad Hukiem, Smolanką i Łopuszanką". Opracowanie zbiorowe pod redakcją Antoniego Worobca. Zielona Góra 2000.
Z Ruskiego Boku do Nadrenii
Opowieść Władysława Drozda, syna Piotra i Heleny z Ruskiego Boku, wysłanego w 1942 r. na roboty przymusowe.
W wydanej monografii o wsi Trościaniec Wielki, na str. 70 jest wzmianka o niemieckiej akcji wysyłania młodzieży na przymusowe roboty do Trzeciej Rzeszy. Jest tam imienny wykaz 30 osób wysłanych do Niemiec z Trościańca. Okazało się jednak, że był to niekompletny wykaz.
Oto w lutym 2000 r., gdy książka dotarła prawie do wszystkich trościanieckich Rodaków, zjawił się u autora, w jego domu w Zielonej Górze, starszy zadbany pan. Przyjechał z dalekiej Nadrenii dobrym samochodem. Był to Władysław Drozd wywieziony w 1942 r. na roboty przymusowe do Austrii, który ostatecznie osiadł w Dortmundzie. Miał do mnie słuszną pretensję, że nie wykazałem go wśród wysłanych do robót, przy tej okazji opowiedział mi swoje życiowe przygody.
Mój gość, urodzony w 1925 r., pochodzi z rodziny Drozdów, którzy mieszkali na Ruskim Boku, naprzeciw zagrody Reginy Stechlińskiej (parcela 269 na planie wsi). Ojciec Piotr, średniozamożny, ożenił się z panną pochodzącą z odległych Żukowic. Nazywała się Helena Kendzierska, a że mieszkała w otoczeniu ukraińskich sąsiadów była nazywana - Ołena. Młody Władzio uczęszczał do trościanieckiej szkoły powszechnej, pamięta dokładnie swoich wychowawców, zwłaszcza panią Hryhorów, pana Turkiewicza, kierownika Mostowego i Kokowskiego - tego, który kierował szkołą w czasach sowieckich. Nie miał trudności w nauce, udzielał się społecznie, należał do "Orląt" prowadzonych przez panią Hryhorów.
Zimą 1942 r. spotkało go nieszczęście: został wytypowany - spośród trójki rodzeństwa Drozdów - jako "nadwyżka siły roboczej". Dla walczącej od kilku lat III Rzeszy problem siły roboczej stał się problemem zasadniczym. Wojna pochłonęła już setki tysięcy istnień ludzkich, nadal trzeba było uprawiać ziemię, produkować broń i zastępować tych, co służyli na froncie. Stosowano więc różne formy propagandy, gwałtu i przemocy, aby pozyskać nowe siły do pracy. Miejscowe agenty "Arbeitsamtu" nawoływały do ochotniczego zaciągu, wysyłały karty werbunkowe, na koniec organizowały zasadzki na opornych. Szesnastoletniemu wówczas Władysławowi nie spieszno było do wyjazdu, mimo wezwania ociągał się. Miał jednak pecha, wpadł w zasadzkę. Oto na moście z Błota na Ruski Bok, zagrodził mu drogę ówczesny sołtys - Mykoła Kużel, w towarzystwie ukraińskiego policjanta. Dał się złapać. Następnego dnia w gronie podobnych mu chłopów i dziewcząt jechał najpierw do Lwowa, a potem dalej. Jechali pod strażą, starannie liczeni i grupami wyładowywani na stacjach przeznaczenia.
Władysław dojechał do Wiednia - stolicy Austrii, o której z wielkim szacunkiem opowiadał mu ojciec i dziadek Wawrzyniec Drozd. "We Wiedniu był Najjaśniejszy Pan". Lecz nie Wiedeń, ale Gratz, drugie co do wielkości miasto Austrii, było celem jego przeznaczenia. Miał Władysław szczęście, że nie skierowano go do kopalń rud, ani do zakładów przemysłu zbrojeniowego w Styrii. Trafił do właścicielki dużego gospodarstwa rolnego - Frau Cristin Karner. Nie narzekał na złe traktowanie jako robotnika przymusowego. Nie był prześladowany. Praca na roli nie była mu obca, zapoznawał się z obsługą maszyn rolniczych, poznał wiele nieznanych mu form gospodarowania. Okolice były przepiękne. W oddali bielały łańcuchy Alp, w najbliższym otoczeniu piętrzyły się wzniesienia pokryte dorodną zielenią. Szybko nauczył się języka. Rodzina była katolicka, mógł uczestniczyć w niedzielnych nabożeństwach.
W marcu 1945 r. doszły do tego spokojnego kraju pomruki wojny. Pancerne zagony sowieckie marszałka Tołbuchina zajęły Wiedeń i wnet wkroczyły do Burgerlandu, sąsiadującego od wschodu ze Styrią. W Jałcie, na początku 1945 r., ustalono podział na strefy okupacyjne. Burgerland i pogranicze Styrii stało się radziecką strefą okupacyjną. Rosjanie z całą surowością egzekwowali swoje prawa zwycięscy. Wszystko, co żyło, co się ruszało, co znajdowało się na polach, w lasach, w zakładach produkcyjnych, co było na ziemi i pod ziemią, stało się "zdobyczą wojenną". Los chciał, że niedaleko od miejsca pracy Władysława, była duża stadnina rasowych koni. One też stały się "trofejne", być może upatrzył je sobie któryś z wyższych dowódców sztabu marszałka Tołbuchina.
Trzeba było owe zdobyczne konie jak najszybciej wyprowadzić z Austrii i to daleko, hen na stepy Niziny Czarnomorskiej, tam, gdzie ongiś wypasały swoje tabuny koni biało grodzkie ordy tatarskie. Miejscowy komisarz wojenny wytypował naszego Władysława i kilku innych Polaków, jako rozumiejących język rosyjski, do pomocy austriackim koniuchom, którzy w asyście sowieckich żołnierzy mieli przeprowadzić stadninę kilkuset koni. Trasa owego rajdu konnego wiodła doliną rzeki Mur przez Małą Nizinę Węgierską. Ominąwszy wielką aglomerację Budapesztu, wędrowali stepami Wielkiej Niziny Węgierskiej na wschód do Siedmiogrodu. Była pełnia lata, w upalne suche dni zaszywali się w nadbrzeżne zagajniki napotykanych rzek dopływów Cisy i Tyrnary, tam konie pasły się, a koniuchowie odpoczywali. Ruszali nocą, kiedy był chłód. W górzystym i skalistym Siedmiogrodzie posuwali się ostrożnie dolinami rzek, pokonywali liczne przełęcze górskie, wspinali się na zbocza Karpat Wschodnich, wreszcie zeszli na Stepy Besarabii. Byli już trzeci miesiąc w drodze. Konie i ludzie niemal u kresu sił. Po przekroczeniu rzeki Seret, która w Gałaczu wpada do delty Dunaju, nasz Władysław ożywił się. Sądził, że to ten sam Seret, który wypływa z załozieckiego stawu. Z nieznajomości geografii wyprowadził go jego współtowarzysz Polak, nieco starszy wiekiem i bardziej oczytany. Opowiadał mu, gdy odpoczywali na popasach, że ziemie te w XVI i XVII wieku stanowiły lenna Rzeczypospolitej. Były to owe Multany, gdzieś niedaleko od trasy ich rajdu znajdował się wzniesienia Cecory, gdzie 1620 r. wojska polskie pod wodzą Stanisława Żółkiewskiego walczyły z Turkami i Tatarami. Wnet przeprawiali się wpław przez rzekę Prut, rozdzielająca Besarabię od Mołdawii. W widłach Pruty i jego jakiegoś dopływu rozbili na wzór tatarski Majdan. Z gałęzi sklecili szałasy, zatrzymali się tu na dłuższy popas. Było jeszcze bardzo upalne lato, koniom dał się mocno we znaki wielosetkilometrowy marsz.
Tu, w tych dzikich, bezludnych stronach nasi chłopcy dostrzegli analogię ich losu z losem młodego porucznika Nowowiejskiego, którego hetman Sobieski wysłał na ryzykowne rozpoznanie w daleki sułtański kraj. Henryk Sienkiewicz w "Panu Wołodyjowskim" tak opisał to zdarzenie: "Młody Nowowiejski przekroczył Dniestr, szedł na ukos w dół ku Prutowi, zapadając często dniem w lasach i oczeretach, nocą zaś czyniąc spieszne a tajemnicze pochody...". Szedł więc pan Nowowiejski w odwrotnym kierunku niż nasi koniuchowie z "trofejnymi" końmi. "Wszedłszy wreszcie w widły rzeczne zapadł tu na dłuższy popas, żeby dać wypoczynek koniom i ludziom, a powtóre aby w dobrze osłoniętym miejscu oczekiwać na przednią straż ordy tatarskiej...". Tak więc nasi koniowodni odpoczywali podobnie, jak ongiś dragoni pana Nowowiejskiego.
Kraj był mało zaludniony, brzegi Prutu skaliste i górzyste, dalej rozciągał się rozległy step, zagajniki leśne, po których błąkały się liczne stada zdziczałych bawołów, jeleni, saren i dzikich świń. Można więc było upolować i upiec na wolnym ogniu świńskie mięsiwo jako, że sprzykrzyły im się "swinnyje tuszonki". Trawy było pod dostatkiem, więc konie pasły się obficie. Po tygodniowym popasie, wypoczęte konie i ludzie ruszyli w kierunku Kiszyniowa stolicy obecnej Republiki Mołdawskiej, wówczas Socjalistycznej Republiki Kraju Rad. Tu zdano komu trzeba "łupy wojenne". Koniuchów austriackich zabrano do ośrodków przymusowej pracy, podobnie jak to czyniono wówczas z ludnością węgierską, siedmiogrodzką, czy rumuńską.
Zastanawiano się, co zrobić z Polakami. Nasz Władysław ratował się jak mógł, więc gdy zawiodły argumenty, że podobnie jak inni Polacy powinien powrócić do domu, zaczął ubiegać się o dokument na wyjazd do "Zapadnoj Ukrainy", jako miejsca swojego zamieszkania. Po licznych perypetiach wystawiono mu dokument podróży do Tarnopola. Jechał koleją i przygodnymi samochodami wojskowymi, nocował po dworcach kolejowych, wreszcie w połowie września dojechał do Zborowa. Późnym wieczorem pieszo doszedł do Trościańca. Ponad trzy lata nie był w domu. W ostatnim roku nie kontaktował się z nikim z trościanieckich ludzi. Ktoś kiedyś mu mówił, że wieś spłonęła podczas walk frontowych, ktoś inny słyszał, że cała polska ludność wyjechała na zachód. To jednak, co tu zobaczył, było ponad jego wyobrażenia. Nie było wsi, nie było ludzi. Coprawda, jesienią 1945 r. wróciło i próbowało zamieszkać kilkanaście rodzin ukraińskich, byli wśród nich jego sąsiedzi z Ruskiego Boku. Wieczorem tego dnia spotkał któregoś z Druczków. Ten ostrzegł go, żeby się ukrył na noc a z rana zgłosił się do Czapajły, którego władza radziecka obdarzyła mandatem przewodniczącego (hołowa) wiejskiej rady.
Tak więc zrobił. Zaszył się w gęste krzaki niedaleko Smolanki, z suchych traw wymościł sobie legowisko i przespał noc. Nazajutrz idąc wzdłuż rzeki doszedł do domu, który zasiedlił Czapajło. Nie był to jego dom, lecz ocalały cudem z pożogi wojennej dom Jana i Rozalii Morawskich.
A ty, czoho tu? - skwitował mrukliwy z natury hołowa.
Nasz bohater pokazał urzędowy papier, gdzie było powiedziane, że ma się stawić w swojej "derewni" (wsi) Założciwskoho rajona, Tarnopilskoji Obłaści. Więc on stawił się. A co dalej to od tego jest hołowa seła.
Ot pohana sprawa - odrzekł sołtys.
Zanim podjął jakąkolwiek decyzję, postawił przed nim michę ciasta z mlekiem. Był to pierwszy od szeregu dni gorący posiłek.
Tego dnia Czapajło wybierał się do Załoziec na naradę sołtysów. Zabrał więc swego gościa. Zaprowadził go do zaprzyjaźnionego mu sekretarza rady rejonowej, towarzysza Denysiuka, ten, cierpliwie wysłuchał obu i podjął decyzję:
Trzeba skierować go do Tarnopola, gdzie wystawię mu kartę ewakuacyjną, z którą pojedzie na zachód.
Tego samego dnia pojechał przygodną ciężarówką do Tarnopola. W Tarnopolu nie było co prawda rodowitych mieszkańców, wszyscy wyjechali latem 1945 r., lecz od jesieni tego roku ściągali Polacy z najodleglejszych zakątków województwa wystraszeni groźbą wciąż trwających mordów. Przed delegaturą PUR (Państwowy Urząd Repatriacyjny) ustawiały się długie kolejki wyczekujących na karty ewakuacyjne. Wszyscy koczowali, wraz całym dobytkiem życia, na poboczach torów w rejonie rozbitej stacji kolejowej. Do nich przyłączył nasz Rodak. Czekał w kolejce, koczował w pobliżu stacji, wreszcie uzyskał upragniony dokument. Zabrał się z przygodnym transportem repatriantów. Na granicy w Przemyślu nie było żadnych kontroli. Wystarczyła pieczątka na karcie ewakuacyjnej. Od Przemyśla rozpoczął dalszą podróż sam. Na trasach kolejowych panował wówczas bałagan i tłok. Ludzie wędrowali w różne strony, jechały transporty wojskowe, repatriacyjne, przesiedleńców, jeńców z obozów, itp.
Wagony zatłoczone do ostatnich granic, wielu wybierało wygodniejsze nieco miejsca na dachach wagonów. Tak dojechał do Katowic. Jeszcze w Trościańcu, będąc u Czapajły, dowiedział się, że jego rodzina znajduje się gdzieś koło Opola. Tam więc skierował się. W Opolu w przydworcowym PURZ-e dowiedział się, że duża grupa trościanieckich Rodaków osiedliła się na terenie gminy Dąbrowa Niemodlińska. Najbliższym pociągiem dojechał do stacji Dąbrowa. Tu obok dworca napotkał pierwszego trościanieckiego Rodaka, był nim stary Szczepan Półtorak, zwany "Dziawką". Wujek Szczepan, bo tak wypadało mu mówić, wszystko mu wyjaśnił. Gdzie? W której wsi? Kto i z jakiej rodziny? Kto mieszka w Dąbrowie, a kto w Karczowie, czy jeszcze gdzie indziej. Tego samego dnia dotarł do Skarbiszowa, wsi w której osiedliła się jego rodzina. Był więc w domu!
Było wiele radości po tylu latach niewidzenia i braku kontaktu. Powoli przystosowywał się do nowych okoliczności, wśród których przyszło mu żyć. Rozglądał się za jakąś pracą poza rolnictwem. Formowały się nowe struktury władzy. Było duże zapotrzebowanie na ludzi wykształconych. Odczuwał swoje braki w tym względzie. W poszukiwaniu pracy napotkał Służbę Bezpieczeństwa. Bardzo im przypadł do gustu, był dość silny, dobrze zbudowany, znał dwa języki: rosyjski i niemiecki, więc bardzo by się im przydał tu, na Śląsku Opolskim. Taka praca nie odpowiadała mu. Odmówił. Oni nie dawali za wygraną. Ciągle go nachodzili. Dał więc sobie spokój z pracą najemną, zajął się własnym gospodarstwem rolnym. Miał co robić, było 10 ha ziemi i zabudowania. Trzeba było zdobyć trochę inwentarza i maszyn.
W sąsiedztwie - w Skarbiszowie - mieszkało kilka zamożnych rodzin śląskich. Zaprzyjaźnił się z jedną ze śląskich dziewczyn. Mógł z nią łatwo się porozumieć; on znał trochę języka niemieckiego, ona trochę polskiego. Jej rodzice prowadzili wzorowo 10. hektarowe gospodarstwo. W 1947 r. pobrali się. Połączyli oba areały ziemi, kupili ciągnik, założyli hodowlę krów. Dobrze im się wiodło, gdyby nie naciski z zewnątrz. Trwał ostry kurs walki z "kułakami", przymusowe daniny, obowiązkowe skupy i domiary. Ich śląskość była też niewygodna działaczom politycznym, którzy wszędzie widzieli wroga ludu lub narodu.
To trwało dość długo. Wreszcie mieli tych szykan dosyć. Korzystając z pewnych ułatwień, które, jak się później okazało, były chwytem propagandowym, aby pozbyć się rdzennej ludności Śląska - oddali bezpłatnie cały swój dorobek, ziemię, inwentarz żywy, maszyny i zabudowania na własność gminy, sami z ręcznym bagażem wyjechali do Nadrenii na zaproszenie siostry żony. Osiedlili się w Dortmundzie. Mieszkają tam do dziś. Małżeństwo Drozdów dochowało się siedmioro dzieci: 5 córek i 2 synów. Wszystkie dzieci zdobyły średnie wykształcenie i pracują w różnych przedsiębiorstwach i instytucjach. Dwie córki pozostały w Kraju.
Rodzina stale rośnie, jest już 13 wnucząt oraz 4 prawnucząt. Ojciec rodu - pan Władysław - mimo ciężkich przeżyć i długoletniej pracy na różnych stanowiskach, czuje się jeszcze w sile wieku. Często przyjeżdża do starego kraju, odwiedza córki i znajomych. Prowadzi ożywione kontakty z trościanieckimi Rodakami. Marzy mu się, aby spotkać się ze swoimi trościanieckimi rówieśnikami tymi z rocznika 1925 r., a było ich prawie czterdziestu.
Szuka z nimi kontaktu.
Apeluję więc do Was - tych urodzonych w 1925 r. - gdybyście mieli ochotę, napiszcie do Waszego kolegi:
--
Władysław Drozd
DORTMUND
chętnie Wam odpowie i być może zaproponuje spotkanie towarzyskie, po tylu latach...