Życie mojej babci Stasi - cz.2
Dodane przez Kazimierz dnia Maja 04 2010 03:35:53
[źródło: Nasz kresowy dom nad Hukiem, Smolanką i Łopuszanką". Opracowanie zbiorowe pod redakcją Antoniego Worobca. Zielona Góra 2000.


Aneta Sołtysiak

Życie mojej babci Stasi - cz.2




Pradziadek Kazimierz był synem Józefa Olendra i miał jeszcze trzech braci: Jana, Józefa i Michała. Mój prapradziadek Józef podzielił swe gospodarstwo pomiędzy synów Jana i Kazimierza. Pozostali bracia pożenili się i kupili własne gospodarstwa. Michał kupił pole na Folwarku Hnidawskim, gdzie wybudował swój dom i mieszkał do 1944 r. Podczas służby wojskowej po 1914 r., którą odbywał na Mazurach, Michał poznał swą przyszłą żonę Ewę. W Trościańcu zwano ją Emka. Małżeństwo to dochowało się trzech synów: Janka, Władka oraz Michała i córki - Marii, która później wyszła za mąż za p. Łokcia. Jan i Michał zginęli podczas kampanii wrześniowej, a Władek zdecydował się wyjechać wraz z rodziną na Mazury, w strony rodzinne swojej matki.

Drugi brat Pradziadka Józef, mieszkał w Trościańcu najpierw koło młyna, w sąsiedztwie Jana Kusiaka, mojego pradziadka ze strony Babci, a następnie sprzedał to gospodarstwo Franciszkowi Dajczakowi (Grabasowi) i sam kupił ziemię na Bemówce koło Manajowa. Wybudował tam okazały dom lecz niestety, nie pomieszkał długo, gdyż zimą 1940 r., po wkroczeniu Rosjan, wraz z rodziną - żoną i czworgiem dzieci został wywieziony na Syberię. Głód, zimno i nieludzkie warunki bytowania sprawiły, że Józef i jego najbliżsi nie wrócili już z wygnania. Najstarsze dzieci stryjka Józefa - Michał, Wincenty, Maria, Zofia i Aniela - uniknęły tego strasznego losu tylko dzięki temu, że byli już żonaci i mieszkali oddzielnie.

Kolejny brat - Jan - zamieszkał po sąsiedzku z moim Pradziadkiem Kazimierzem. Ożenił się z Marią Daj czak, nazywaną w rodzinie ciotką Capichą. Mieli dwie córki: Katarzynę i Marię. Kaśka, jak nazywali ją rodzice, wyszła za mąż za Józefa Trymbulaka i mieszkała w Trościańcu. Jej mąż wyjechał do Stanów Zjednoczonych w celach zarobkowych i pracował tam jako zmywacz okien wieżowców. Nigdy już nie wrócił do Polski.

Pradziadek Kazimierz urodził się w 1872 r. w Trościańcu. Zajmował się prowadzeniem gospodarstwa, ale jego szczególnym zamiłowaniem była pasieka. Miał kilkadziesiąt uli i był prawdopodobnie największym znawcą pszczelej społeczności. Wiele osób przychodziło do niego prosząc o radę, jeśli pojawiały się u nich kłopoty z pszczołami. Warunki do hodowania tych pracowitych stworzonek były w tamtych okolicach doskonałe. Uprawiano tam bardzo dużo gryki, lnu i innych kwitnących roślin, a w okolicy znajdowało się wiele owocowych sadów. Nic więc dziwnego, że pszczoły miały wiele pracy i mogły zbierać bardzo wartościowy nektar. Zamiłowanie do ziemi i wszystkiego, co się na niej rodzi, trościanieccy gospodarze okazywali w różny sposób. Jednym z nich było stawianie na polach dziękczynnych figur. Podobną wzniósł także mój pradziadek Olender. Figura ta była symbolem wdzięczności Matce Boskiej za dobry plon i miejscem próśb o dalsze łaski. Wznosiła się ona przy polu pradziadka, w miejscu, gdzie wcześniej znajdowała się karczma należąca do hrabiego Wodzickiego. Dlatego też nazywano ją Olendrową Figurą "na Karczemkach".

W 1904 r. Kazimierz ożenił się z Anną Dajczak, a w dwa lata później urodził im się mój Dziadzio Franciszek. Był to ich jedyny syn. W kolejnych latach na świat przyszły: Zofia, Maria, Rozalia i Stefania. Pod koniec lat 20-tych w Trościańcu panowała epidemia szkarlatyny. Na tę chorobę zapadły również dwie siostry Dziadka. Po kilkunastu dniach walki z gorączką Zosię i Marysię zabrała śmierć. Stało się to w przeciągu jednego tygodnia, a prababcia Anna z rozpaczy zupełnie posiwiała. Wówczas zaczęły się też jej problemy z żołądkiem, prawdopodobnie zapadła na nerwicę. Cokolwiek zjadła - wszystko jej szkodziło. Po kilku latach pradziadkom urodziła się jeszcze jedna córka, która również otrzymała imię Maria. Dziś jest ostatnią z rodzeństwa. Mieszka obecnie w Kosieczynie wraz ze swoim mężem - Józefem Bucznym, bratankiem Michała Bucznego. Mają pięcioro dzieci: Helenę, Annę, Kazimierę, Zofię i Władysława. Osobiście znałam także ciocię Stefkę, która zamieszkała po wojnie tam, gdzie moi Dziadkowie - w Brudzewku, oraz jej męża Władysława Dajczaka. Wujek Władek w 1939 r. został zmobilizowany i walczył w okolicach Lwowa. Tam też dostał się do niemieckiej niewoli i przez kilka lat pracował u niemieckiego gospodarza. Ciocia Stefka dochowała się trojga dzieci: Władysławy, Edwarda i Heleny, która do dziś, wraz z rodziną, mieszka w Brudzewku.

Moja Babcia twierdzi, że nie mogła trafić na lepszą teściową. Prababcia Anna zdawała sobie sprawę z młodego wieku swej synowej, ale bardzo ceniła moją Babcię i jej pracowitość. Poza tym na każdym kroku widziała, jak młodzi są ze sobą szczęśliwi, mieszkała przecież razem z nimi w jednym domu. Anna starała zastąpić Stasi matkę, która tak szybko ją opuściła. Sama prawdopodobnie starała się przelać na moją Babcię uczucia, które żywiła dla swych tak młodo zmarłych córek. Prababcia zawsze wspierała synową dobrą radą i była bardzo opiekuńcza. "Ubierz się ciepło" albo "Nie biegnij tak szybko, bo się zgrzejesz" czy "Musisz dobrze się odżywiać" słyszała moja Babcia od swej teściowej. Takie dowody troski powodowały, że Babcia jako "niewistka" (synowa) doskonale czuła się w swym nowym domu, choć z początku była nieco skrępowana.

Dom ten był "nowy" dla Babci jako miejsce zamieszkania. Faktycznie była to nieduża zabudowa, która nagle okazała się zbyt ciasna dla wszystkich domowników. Kiedy okazało się, że coraz trudniej pomieścić się w 6 osób w jednej izbie, z którą sąsiadowała kuchnia i że bardzo niewygodnie jest spać w trójkę na jednym łóżku i w dalszą trójkę na rozsuwanym bambetlu, podjęto decyzję o budowie nowego domu. Prace ruszyły na wiosnę 1927 r., czyli w niespełna dwa miesiące po ślubie Stasi z Franiem. Wszyscy bardzo się starali, aby nowe mieszkanie było jak najlepiej wykonane i jak najwygodniejsze. Budową kierował pradziadek Olender, a pomagało wiele osób z rodziny i z sąsiedztwa. Dom wznoszono przez trzy lata, do 1930 r. Efekt tych wysiłków był wspaniały. Powstał dom duży, czteroizbowy, ze sporą kuchnią. Dach kryła nierdzewna blacha. Z sieni można było wejść na spory strych oraz zejść po drabinie do piwnicy. W dużym pokoju stała spora szafa, dwa łóżka, stół oraz krzesła i maszyna do szycia, na której moja Babcia pracowała przyuczona przez swoją ciocię, Kasię Worobiec. W małym dziecinnym pokoju znalazł swe miejsce bambetel i komoda. Po przeprowadzce pradziadków i dziadków do nowego domu stary został rozebrany, a na jego miejsce przeniesiono stodołę, która stała przy ogrodzie na środku parceli. Przy stodole stał duży kierat czterodyszlowy, który był używany przez pradziadka Kazimierza.

W 1929 r. Babci Stasi i Dziadziowi Franiowi urodziła się pierwsza córeczka - Zosia. Wszyscy mieszkali jeszcze wówczas w starym domu, gdyż nowy jeszcze nie był gotowy. Babcia wspomina, że maleńka Zosia podczas budowy domu lubiła bawić się we wiórach stolarskich i bacznie obserwowała pracujących cieśli. W następnym, 1930 roku, na świat przyszła kolejna córka, Eugenia. Kolejne dzieci Babci i Dziadzia: Kazimierz, urodzony w 1932 r., Jan, rocznik 1934 oraz Franciszka, moja Mamusia, która urodziła się w 1936 r., przyszły na świat podczas gdy rodzina mieszkała już wygodnie i przestronnie w nowym domu. Po wojnie, w 1951 r., rodzina powiększyła się jeszcze o Anię.

Obowiązki domowe, macierzyńskie i praca w gospodarstwie były dla mojej Babci ogromnym obciążeniem. Jednak radziła sobie z nimi jak umiała najlepiej. Zawsze mogła liczyć na wsparcie swej teściowej, która niestety coraz bardziej podupadała na zdrowiu. Również pradziadek Kazimierz nie czuł się za dobrze. Cierpiał na zatory żylne i już w 1934 r. właściwie nie mógł chodzić. Mój Dziadzio Franio często woził swego ojca do szpitala do Złoczowa, lecz kuracje były coraz mniej skuteczne. Kazimierz zmarł w wigilię Bożego Narodzenia 1935 r. w wieku 53 lat. Półtora roku później podążyła za nim żona. Babcia Stasia pozostała bez wsparcia ze strony teściów z pięciorgiem małych dzieci. W czasie prac żniwnych zabierała starsze dzieci ze sobą. Nie było to łatwe ani dla niej ani dla dzieci. "Kaziu był często zmęczony, miał anemię i nie chciał jeść, a Jasiu bardzo płakał" - opowiada Babcia. Po powrocie z pola trzeba było jeszcze coś ugotować, nakarmić zwierzęta. Na odpoczynek latem właściwie nie było czasu. Dziadkowie w czasie żniw decydowali się zwykle najmować ludzi do pracy w polu. Potem kontrakty były już sporządzane na cały rok. Oprócz najmitów, w domu Babci pracowały także najmowane kobiety, które pomagały przy pracach domowych. Babcia zawsze mogła także liczyć na wsparcie męża. Pomagał jej jak mógł, mimo licznych własnych obowiązków, zawsze znalazł miłe słowo i był bardzo opiekuńczy. Chętnie też zajmował się dziećmi.

Dziadzio był bardzo zakochany w swojej Stasi. "Kiedy przyjeżdżał z lasu lub z pola, to zanim poszedł zamknąć za sobą bramę, najpierw biegł do okna, żeby mnie zobaczyć" - śmieje się Babcia, a w jej oczach pojawiają się zalotne iskierki. Z każdej, choćby najkrótszej podróży, Franio przywoził jakiś drobiazg. Najczęściej były to słodycze lub owoce. Gdy jednak Dziadkowie wybierali się we wspólną podróż, np. na odpust do Olejowa, Załoziec, Hnidawy czy Podkamienia, Dziadzio kupował Babci "poważniejsze" prezenty. Do takich należała m.in. ręcznie tkana chusta na głowę. Oboje bardzo lubili tańczyć. Dlatego też nigdy nie odmawiali przyłączenia się do zabawy na weselach i innych uroczystościach a poza tym od czasu do czasu wybierali się na potańcówki do Domu Ludowego i odwiedzali sąsiadów. Babcia przyjaźniła się bardzo ze stryjną Bielecką (z Budki - jak ją nazywano) i zawsze chętnie odwiedzała ciocię Kasię Worobiec, która miała szczególne zdolności w szyciu na maszynie i często pomagała Babci w przygotowywaniu ubrań. Dziadzio Franio z kolei swój wolny czas z oddaniem poświęcał swej pasiece. Zamiłowanie do tego zajęcia odziedziczył po swym ojcu i nawet go prześcignął w pszczelarstwie. Pasieka liczyła sobie 45 uli i była największą we wsi. Dziadek kochał te małe, pracowite owady, zawsze dbał, by miały cukier, a miód wybierał ostrożnie i tylko w określonych porach, okadzając uprzednio ul. Prócz pszczół Dziadzio bardzo interesował się hodowlą koni. Babcia wspomina, że w świąteczne dni Franio przystrajał konia, sam elegancko się ubierał i wierzchem, z szarfą przewieszoną przez pierś, brał udział w paradach. Wyglądał wspaniale i Babcia była z niego bardzo dumna.

Dziadzio był człowiekiem bardzo zaradnym i pracowitym. Wiele rzeczy umiał sam wykonać lub naprawić. Lubił spokój i zawsze starał się żyć z wszystkimi w zgodzie. Dzięki temu był lubiany wśród mieszkańców Trościańca. Brał również czynny udział w życiu wsi. Należał do Spółdzielni Mleczarskiej, będąc jednym z większych dostawców. Dziadzio był też bardzo religijny. Codzienną pracę w polu zaczynał od słów - "Boże dopomóż" i wykonywał znak krzyża. Tradycją stało się już, że przed wigilią Bożego Narodzenia Dziadzio przynosił do domu siano, kładł je pod obrusem i mówił: "Dzieciątko się narodziło - cały świat rozweseliło". Dziadzio chętnie też opowiadał różne historie, także te o swych przodkach i zdarzeniach, jakie miały wcześniej miejsce w Trościańcu. Wiele z tych historii usłyszał będąc jeszcze dzieckiem od swej babci Olender, żony Józefa.

Latem 1939 r. w Trościańcu dało się zauważyć swoiste poruszenie. Wieczorami mężczyźni zaczęli się gromadzić w domach, w których można było posłuchać radia. Coraz częściej zaczęło się w rozmowach pojawiać słowo: "wojna". Wszystko stało się jasne, kiedy to pewnego ciepłego wieczoru pod koniec sierpnia Babcia Stasia i Dziadzio wybrali się na tańce do "Kółka Rolniczego". Dzieci były dosyć zdziwione, gdy rodzice wrócili niemal po godzinie. Nie byli w dobrych humorach. Okazało się, że wybuch wojny jest już pewny. Na sali, gdzie miała odbyć się zabawa, pojawił się listonosz z Olejowa i przyniósł ze sobą duży plik kart mobilizacyjnych. Wszyscy ci, którzy otrzymali wezwanie, z rozpaczą w oczach rozeszli się do domów. Orkiestra grała dalej, aby rozładować przygnębiającą atmosferę, ale nikt już nie miał ochoty się bawić. Dziadzio nie otrzymał karty lecz musiał stawić się na kilkudniowe ćwiczenia do Załoziec. Po kilku dniach do Trościańca przybyły pierwsze kolumny polskiego wojska. Artyleria i kawaleria zajęły ćwiczebne stanowiska za wsią i od czasu do czasu oddawały po kilka strzałów. Potem, dosyć szybko oddaliły się wraz ze wszystkimi taborami. Już 17 września pojawili się sowieci. Jeden z nich, szeregowiec uzbrojony w karabin zawieszony na sznurku, przyszedł na podwórze moich Dziadków. Był bardzo zmęczony i wygłodniały, a Babcia właśnie piekła chleb z mąki z niedawnych zbiorów. Poczęstowała go, a żołnierz nie mógł uwierzyć, że uciśnieni polscy chłopi, których przyszedł wyzwalać od okrucieństwa panów, mają wszystkiego pod dostatkiem. Dziadek, usłyszawszy tę rozmowę, pokazał żołnierzowi swe obejście i wprawił go w jeszcze większe zdumienie. Rosjanin podzielił się z Dziadkiem swym oburzeniem na sowiecką władzę, która w tak bezczelny sposób okłamywała jego i jego rodaków. Niestety, przedstawiciele tej władzy nie mieli zamiaru zaprzestać "uszczęśliwiania" Polaków. Na przełomie 1939 i 1940 r. w Trościańcu zaczęto zarządzać zebrania wiejskie, na które każdy obowiązkowo miał się stawiać. Dotyczyło to szczególnie bogatszych gospodarzy, których poinformowano o organizowanym we wsi kołchozie i konieczności zapisywania się wszystkich obecnych. Dziadek Franio, prawdopodobnie w zupełnie przypadkowy sposób, uniknął wcielenia do kołchozu. Mimo to był zmuszony do oddawania określonych ilości zboża, które później trafiało na wschód.

Pewnego dnia do Babci przyszedł pewien mężczyzna z nakazem zgłoszenia się Dziadka w siedzibie kołchozu u wójta Czapajło. Babcia przekazała mężowi tę wiadomość i nie wiedziała, czy Franio wróci jeszcze do domu. Dziadek dowiedział się od wójta, że nakazuje się mu wraz z rodziną przekwaterowanie do sąsiada Antoniego Dzika, gdyż w domu Olendrów zamieszka nowy pracownik młyna. Franiowi udało się na szczęście nakłonić wójta do zmiany decyzji i zgodził się on na udostępnienie przybyszowi połowy domu. Cała rodzina miała zmieścić się w pozostałych dwóch pokojach. W kilka dni później przed dom Dziadków zajechała furmanka, przywożąc ze sobą rodzinę Skałubów składającą się z 4 osób: pracownika młyna, jego żony, teściowej i małego synka oraz ich skromny dobytek. Skałuba okazał się być spokojnym i raczej sympatycznym człowiekiem. Lubił grać na skrzypcach i rozmawiać z moim Dziadkiem Franiem. Często też, bez żadnego powodu i o różnych porach, wchodził do części domu zamieszkiwanej przez Olendrów. Dziadkowie, mimo że nie byli zachwyceni tymi ciągłymi wizytami, nie protestowali. Bali się, że niezadowolony Skałuba może na nich donieść Rosjanom. Babcia z kolei nie mogła pogodzić się z przyzwyczajeniami swej nieproszonej "współgospodyni". Pani Skałubowa trzymała bowiem w domu, w alkierzu, kury, które bardzo paskudziły i były źródłem roznoszącego się po całym domu nieprzyjemnego zapachu. Ponadto taki kurnik groził przegniciem podłogi, a Babcia, mimo dokwaterunku, wciąż czuła się gospodynią całego domu. Zwróciła więc Skałubowej uwagę. Rozgniewana kobieta wykrzyczała za nią: "Jak się nie podoba, to wyrzucimy was z tego domu na dobre!". Babci nie pozostało nic innego, jak pogodzić się z takim status quo. Skałubowie byli też dosyć głośnymi współlokatorami, gdyż pan domu niejednokrotnie wracał z młyna nietęgo "zawiany" i wszczynał z żoną awantury, które siłą rzeczy niosły się po całym domu. Dziadkowie mogli odsapnąć dopiero latem 1941 r. Wówczas to wojska radzieckie uciekły z Trościańca, a wraz z nimi wyjeżdżali wszyscy, którzy dla nich pracowali. Skałubowie nie przejawiali takiej chęci, więc Babcia pewnego dnia weszła do zajmowanej przez nich części mieszkania i zażądała jego opuszczenia. Skałubowa zaczęła się z nią kłócić i szarpać. Napiętą atmosferę rozładował Dziadek z panem Skałuba, który obiecał jak najrychlej opuścić dom. Uczynił to jeszcze tego samego wieczoru i odjechał w stronę Manajowa.

Dziadek Franio każdego wieczoru chodził do stryjka Michała, aby tam dowiedzieć się nowin o przebiegu wojny. Stryj Michał miał bowiem radio i odbierał londyńskie wiadomości. Wszystko, co usłyszał przez słuchawki, starannie zapisywał na kartce, a potem przekazywał zgromadzonym w jego domu mężczyznom. Pewnego czerwcowego wieczoru oznajmił: "Niemcy nadchodzą!". Już w kilka dni później nadeszły wiadomości o bombardowaniu Lwowa, a nawet Złoczowa przez niemieckie samoloty. Niemieckie wojska pojawiły się w Trościańcu pod koniec lipca 1941 r. Bardzo sprawnie została zorganizowana nowa władza, tym razem niemiecko-ukraińska, gdyż hitlerowcy ściśle współpracowali z Ukraińcami na tym terenie. Prawie natychmiast rozpoczęły się prześladowania Żydów zamieszkujących wieś i okolice. Bardzo wielu z nich natychmiast uciekło w niewiadomym kierunku, zabierając ze sobą tylko podręczne bagaże. W Trościańcu pojawiły się ogłoszenia, że każdej osobie ukrywającej Żydów grozi rozstrzelanie wraz z całą rodziną. Ludzie bardzo się bali pomagać, choć w sąsiedztwie Żydów mieszkali w zgodzie od wielu dziesięcioleci. W lutym 1942 r., bardzo późnym wieczorem do drzwi Dziadków ktoś zapukał. Wystraszony Dziadek ostrożnie otworzył drzwi i ujrzał dwoje ludzi. Było to młode małżeństwo żydowskie, które błagało o pomoc w ukryciu ich. Przyszli z Załoziec, gdzie mężczyzna prowadził praktykę dentystyczną. Nosił zawsze przy sobie kleszcze dentystyczne, a później nawet zrobił z nich użytek poprawiając stan uzębienia mojego wujka Jasia. Dziadek ulokował małżonków na strychu nad oborą i pomagał im przez ponad rok. Codziennie nosił im ciepłe posiłki, choć nie zawsze było wystarczająco dużo jedzenia dla jego własnej rodziny. Kiedy rozpoczęły się coraz częstsze rewizje w domach Dziadek wraz ze swym sąsiadem, panem Strąkiem, postanowili przenieść żydowskie małżeństwo do bezpieczniejszej kryjówki. Synowie pana Strąka, Władysław i Piotr, wraz z ojcem zaczęli wykopywać w podłodze swej największej izby schowek. Kopali w dzień, a ziemię wynosili wieczorem w wiadrach na pole. Kryjówkę szczelnie przyłożyli deskami i ustawili na nich bambetel. Małżeństwo siedziało tam w ciągu dnia i czasami wychodziło wieczorami. Ukrywani mogli wreszcie wyjść na wolność dopiero po wycofaniu się Niemców z Trościańca. Co później się z nimi stało - nie wiadomo.

Wczesna wiosna 1942 r. zapisała się w pamięci mojej Babci jako bardzo trudny czas. Niemcy ustalili bardzo wysokie kontyngenty na gospodarzy i wielu nie było w stanie się z nich wywiązać. Dziadek wywiązał się z tego obowiązku, a niewielką nadwyżkę zboża ukrył w beczkach i zakopał. Wykopywane później zboże niejednokrotnie lekko stęchło. Mimo spełnienia kontyngentu, Dziadkowie zostali zmuszeni do dodatkowego oddania jednej ze swych dwóch krów. Dziadek musiał zaprowadzić zwierzę do Zborowa. Babcia stwierdziła, że póki jest na to czas, trzeba w jakiś sposób skorzystać z inwentarza, który się jeszcze ostał, zanim ktoś przyjdzie i także każe oddać. Postanowiono ubić świniaka. Było to bardzo ryzykowne, gdyż w razie wykrycia tego faktu przez niemiecką lub ukraińską rewizję, wszystkim domownikom groziło rozstrzelanie. Babcia i Dziadek przekradli się więc nocą do chlewika. Odsortowane mięso Babcia posoliła i włożyła do beczułki, która stała w kuchni, prawie w przejściu. Beczułka była przykryta drewnianą pokrywką. Nagle w domu pojawili się Niemcy. Zaczęli myszkować po kuchni i zaglądać we wszystkie zakamarki. Babci prawie serce stanęło, gdy w pewnej chwili żołnierz podniósł przykrywkę beczułki. Z umieszczonego tam mięsa wypłynął charakterystyczny czerwony sos, który prawdopodobnie uratował życie całej rodzinie. Żołnierz pewnie pomyślał, że w beczce znajdują się kiszone buraki.

Pod koniec czerwca 1942 r. na podwórze Olendrów zajechał samochód przywożąc niemieckiego oficera i wójta Czapajło. Babcia, nie mając pojęcia o co chodzi, bardzo się wystraszyła. Wyszła na podwórze. Oficer wyglądał bardzo niesympatycznie. Cały czas trzymał w ręku szpicrutę, którą systematycznie uderzał o cholewkę swego buta. Przy jego nodze siedział duży wilczur. Wójt Czapajło oznajmił Babci, że oficer przyjechał tu, aby kupić od Dziadka większą ilość miodu. Franio w tym czasie miał największą pasiekę w okolicy. Były to 53 podwójne ule, które wymagały wiele poświęcenia, szczególnie w okresie rojenia się pszczół. Zlękniona Babcia nakazała mojemu wujkowi Kaziowi pobiec po Dziadka, który akurat przebywał na polu i podgartywał ziemniaki. Dziadek przyjechał konno. Został zapytany, ile miodu może sprzedać. Samo słowo "sprzedać" wydawało się wówczas nieco nie na miejscu, gdyż równie dobrze wojsko mogło sobie ten miód zabrać. Dziadek podał ilość miodu, jaką posiada, lecz stwierdził, że wszystkiego oddać nie może, bo pszczoły bez rezerwy poginą. Na to oficer wyjął aktówkę i wypisał Dziadkowi kwit na cukier w kostkach, który miał służyć za rezerwę dla pszczół oraz wypłacił tzw. złote emisyjne. Za te pieniądze Babcia Stasia kupiła później we Lwowie materiał na ubranie oraz skórę i zelówki na buty. Dziadek odstawiwszy, porcję sprzedanego miodu, otrzymał obiecany cukier. Cała rodzina była bardzo uszczęśliwiona, bo mogła wreszcie osłodzić sobie te ciężkie czasy. Do Babci często też przychodziły kobiety, które miały niemowlęta. Otrzymanym od Babci cukrem w kostkach słodziły dzieciom mleko. Niemcy przyjeżdżali po miód jeszcze kilkakrotnie, zawsze zostawiając kwit na kolejną dostawę cukru. Po jakimś czasie wyszło chyba na jaw, że cukier dla pszczół jest użytkowany niezgodnie ze swym przeznaczeniem, gdyż Dziadek pewnego razu nie przywiózł już cukru w kostkach, lecz sypki zmieszany z trocinami. Dla potrzebujących ludzi i to nie stanowiło przeszkody. Rozpuszczali go w wodzie, a z takiego roztworu łyżeczką wyławiali trociny.

Przed żniwami Niemcy ustanowili jeszcze wyższe kontyngenty. Wczesnym latem ludziom zaczął doskwierać głód. Na wsiach jeszcze były zapasy, ale miasta, szczególnie większe, już nie mogły sobie poradzić. Do Trościańca coraz częściej przyjeżdżali ludzie, sprzedając cenne rzeczy za trochę chleba, ziemniaków lub mąki. Pewnego dnia, gdy Dziadzio był na polu, do domu zapukała pewna pani z Lwowa. Wyjęła z torby nowy męski garnitur chcąc sprzedać go za odpowiednią ilość żywności. Garnitur bardzo się Babci spodobał, ale nie mogła dać tyle, ile pani sobie życzyła, gdyż i u Olendrów zaczynało być krucho, a trzeba było tym nakarmić siedem osób. W końcu dobiły targu. Garnitur znalazł się w posiadaniu Babci za wiadro ziemniaków, litr kaszy gryczanej i półlitrowy garnuszek masła. Babcia Stasia trochę obawiała się reakcji Dziadka na ten nowy zakup, a on od razu zorientował się za co Babcia kupiła ubranie. W tym garniturze mój Dziadzio chodził aż do śmierci.

Głód nie ominął jednak także zagrody Olendrów. Na trzy tygodnie przed żniwami zabrakło mąki, a żyto na polu było jeszcze niedojrzałe. Wczesne żyto, które Dziadek posiał i liczył, że to właśnie z niego zrobi się pierwszy zapas mąki, ktoś nocą zerwał. Byli to widocznie ludzie, którzy już dłużej nie jedli. Dziadek naciął więc sierpem kilka snopków niezupełnie dojrzałego żyta z innej części pola. Dosuszał je na blaszanym daszku znajdującym się od strony południowej. Z tej mąki Babcia nie mogła później zamiesić ciasta i zrobić zacierki, gdyż ciasto wlane do mleka zupełnie się rozgotowało i zrobiła się szlichta. Nikomu z domowników to nie smakowało, ale jedli na siłę.

Wiosną 1943 r. front przesunął się na zachód. Cofający się Ukraińcy i Niemcy sieją spustoszenie w miejscowościach, przez które przechodzą. Uciekający przed nimi Polacy całymi rodzinami uchodzili do miejscowości, gdzie znajdowało się większe skupisko Polaków. Dlatego też wiele rodzin przybyło do Trościańca. W domu Dziadków zamieszkała rodzina Michała Tymrakiewicza z Zagórza. Był on stryjem Józefa, który później został mężem mojej cioci Eugenii. Przybyli Polacy swą liczebnością wzmogli siłę wsi, która przygotowywała się do obrony przed okupantami.

W marcu 1944 r. linia frontu przeniosła się pod sam Trościaniec. Niemcy uciekali w pośpiechu i lokowali swe pozycje na zachodniej strome. Niejeden jeszcze zginął z rąk Rosjan. Żołnierze zaczęli panoszyć się we wsi. Pewnego marcowego ranka po przebudzeniu Babcia wyjrzawszy przez okno ujrzała na swym podwórzu całe mnóstwo radzieckich wojaków z bronią. Dziadek wyszedł, aby oporządzić bydło i po chwili wrócił do izby zupełnie załamany i zapłakany. Wystraszona Babcia Stasia zapytawszy, co się stało, dowiedziała się, że wojsko pootwierało wszystkie ule, wyciągnęło cały miód, a martwe pszczoły leżą na śniegu. "Wróg nie zniszczył, płacił nawet za miód, a co zrobili wyzwoliciele?" - pytał rozgoryczony Dziadek ze łzami w oczach. Po chwili do mieszkania wszedł rosyjski oficer. Dowiedział się co zaszło. Wyszedł na podwórze i zaczął karcić siedzących tam żołnierzy. Im głośniej krzyczał, tym głośniejszy śmiech roznosił się po okolicy. Tego samego dnia w stodole Dziadków Rosjanie urządzili kuchnię polową. Dziadek poszedł tam, aby zwrócić im uwagę, że od tego ognia może spłonąć cała stodoła. "Co z tego, i tak się spali!" - usłyszał w odpowiedzi.

Następnego dnia do domu wtargnął cały sztab sowiecki. Zajęli największy pokój, rozłożyli radiostację i potrzebny ekwipunek. Rozpoczął się długotrwały ostrzał Trościańca. Pociski spadały coraz bliżej. Dziadkowie z dziećmi chowali się do piwnicy, gdzie żarliwie się modlili o przetrwanie. Kiedy jednak pewnego wieczoru pocisk uderzył tuż obok ich stajni, musieli podjąć decyzję o ucieczce. Postanowili udać się do stryja Michała Olendra na folwark. Niestety i tam wkrótce dotarł front i niemiecki oficer nakazał wszystkim cywilom uciekać w stronę Manajowa. Dziadek bał się jednak tam iść i zebrawszy skromny dobytek udali się do domu bogatego ukraińskiego gospodarza Hrynia, który mieszkał w lesie Zielińskiego. Tam po raz pierwszy od kilkunastu dni wszyscy mogli się umyć ciepłą wodą, choć bez mydła, zjeść coś ciepłego i wyspać w stodole na sianie, ale pod pierzyną. Zostali tam aż do maja 1944 r., w tym samym czasie w Trościańcu rozegrała się inna tragedia.

We wsi pozostał mój pradziadek Kusiak. Mimo masowej ucieczki wszystkich prawie mieszkańców, on nie chciał opuszczać swego dobytku. Pewnego dnia za pradziadkową stodołą ukrył się radziecki czołg, który skwapliwie został wykryty przez Niemców i ostrzelany. Pociski trafiły, niestety, także w dom Jana. Zaczął on gasić płomienie, ale nic to nie dało, bo kryty strzechą dom palił się błyskawicznie. Kolejna seria pocisków trafiła tak blisko, że jeden z odłamków ciężko ranił pradziadka w brzuch. Ciężko rannego dostrzegł sąsiad, Jan Sudal. Zawlókł on pradziadka do komórki,, opatrzył w miarę możliwości rany i przykrył kocem. Jan Kusiak był jednak bardzo ciężko ugodzony i bardzo krwawił. Niemcy ponowili ostrzał po kilku godzinach i jeden z pocisków trafił w ową komórkę. Pradziadek zginął. Został wpierw prowizorycznie pochowany przez Jana Sudala na podwórzu. W sierpniu jego szczątki przeniesiono na cmentarz w Trościańcu.

Babcia w dniu śmierci swego ojca nie mogła przy nim być. Nic też nie wiedziała o tej tragedii. Sama musiała znowu uciekać. Zbliżająca się linia frontu przegoniła wszystkich z gospodarstwa Hrynia do Hukałowiec, do życzliwego domu Michała Burhardta. Na tym terenie przebywały wówczas jeszcze niemieckie wojska. Dziadek musiał się ukrywać, gdyż nie miał dokumentów i mogły go spotkać nieprzyjemności. Pewnego lipcowego dnia jednak poszedł nieco dalej w las i nie powrócił. Ktoś przyniósł Babci wiadomość, że Dziadka Frania złapali Niemcy i gdzieś poprowadzili. Cała rodzina natychmiast zerwała się i popędziła we wskazanym kierunku, do domu pośrodku wsi. Zastali Dziadka siedzącego na krześle w pokoju i przesłuchiwanego. Niemcy pytali, po co Franio chodził do lasu i dlaczego nie ma dokumentów. Babcia zaczęła wyjaśniać oficerowi, na ile potrafiła, kim jest złapany. Oficer wyszedł, rozmawiał z kimś przez telefon. Wrócił i rzekł: "Jest pan wolny". Babcia z płaczem podziękowała oficerowi i wszyscy w eskorcie dwóch niemieckich żołnierzy wrócili do domu Burhardta. Od tego dnia Dziadzio już nie wychodził z kryjówki w dzień.

W połowie lipca rozpoczęła się rosyjska ofensywa. Pociski unosiły się nad całą wsią. Wszyscy starali ukryć się gdzieś, gdzie byłoby bezpiecznie. Dziadek z innymi mężczyznami wykopali głęboki rów pod murem domu. Przykryli go deskami na wszelki wypadek. Oprócz tego w domu gospodarza znajdował się loch, w którym wszyscy mieli się ukryć w razie zagrożenia. Stało się to konieczne, gdy rozpoczęły się bombardowania. Ludzie byli tak wystraszeni, że nawet bali się spać. Ofensywa przewaliła się przez wioskę jak tornado i pozostawiła po sobie ogromne zniszczenia. Nadszedł jednak wreszcie dzień, w którym można było podjąć decyzję o powrocie do Trościańca. Było to 16 lipca 1944 r. Szli drogą przez Łopuszany, Olejów i Białokiernicę. W międzyczasie trwał jeszcze ostrzał artyleryjski i trzeba było bardzo uważać na zaminowane pola. Wreszcie dotarli do domu. Jakaż była ich radość, gdy z daleka ujrzeli swój dom. Stał ocalały i osamotniony wśród zgliszczy dookoła. Nie było szyb w oknach, drzwi i mebli. Dziadkowi udało się znaleźć kilka z tych przedmiotów w okopach, którymi przeorana była cała wieś. Front minął. Tylko nocami można było czasami usłyszeć przelatujące bombowce. Niemcy wycofywali się na zachód. Na powracających do Trościańca czekały inne niebezpieczeństwa. Były nimi pozostawione niewybuchy i pociski, które szybko trafiły w race miejscowych chłopców. Niejedna z tych "zabaw" skończyła się tragicznie. Zginęło lub zostało ciężko rannych kilku kolegów moich wujków - Kazia i Jasia. W krótkim czasie wokół Trościańca zaczęli pojawiać się banderowcy. Mieszkańcy stworzyli warty i uzbrojeni wypatrywali zagrożenia.

Późną jesienią 1944 r. coraz częstsze stały się pogłoski o ewakuacji wszystkich Polaków do centralnej Polski. Ludzie zaczęli jeździć do powiatu w celu uzyskania karty ewakuacyjnej. Tymczasem Dziadek Franio postanowił zasiać oziminę i tym naraził się na drwiny sąsiadów. Niezrażony tym odpowiadał: "A jak nas nie wywiozą, to ja będę się śmiał z was". Niestety, jego przewidywania nie sprawdziły się. Już przed Nowym Rokiem w karty ewakuacyjne byli zaopatrzeni wszyscy.

W styczniu 1945 r. Babcia zapakowała skromny dobytek i kazała się dzieciom ciepło ubrać. Zima była okrutna. Bardzo mocny mróz i głęboki śnieg sprawił, że droga do Młynowiec, skąd mieli odjechać na zachód, była bardzo ciężka. Babcia załatwiła we młynie furmankę z Beremowiec. Załadowała bagaże i ubrała młodsze dzieci, a najstarszej Zosi nakazała poczekać na Dziadzia Frania, który nie wrócił jeszcze z Załoziec. Na furmance siedziała tylko moja Mamusia, która miała wówczas 9 lat i była bardzo zmarznięta. Babcia co chwilę wołała: "Frania, Frania" i wyczekiwała odpowiedzi przemarzniętego dziecka. Dotarłszy do Młynowiec, Babcia zyskała schronienie u państwa Gawronów, którzy oddali rodzinie Olendrów do dyspozycji niewielką, kuchnię, a sami gnieździli się w małym pokoiku. Dziadkowie mieli szczęście znaleźć miejsce pod dachem. Inni musieli koczować na stacji lub na dworze, gdzie mróz dochodził czasami w nocy do - 20°C. Czekanie na transport trwało do pierwszych dni kwietnia. W końcu jednak podstawiono pociąg. Dziadek ulokował się wraz z krową w wagonie bydlęcym, a Babcia z dziećmi w innym wagonie. Tymczasem moja ciocia Gienia dostała wysokiej gorączki. Babcia podejrzewa, że to tyfus. Niestety, inni też to zauważyli. W wagonie rozległy się protesty i żądania usunięcia chorej. Babcia nie dała jednak za wygraną i z zaciśniętymi zębami nie pozwoliła ruszyć córki. Ciocia była w coraz gorszym stanie. Nie było lekarza ani leków. Nie było też jedzenia, które mogłoby pozwolić jej wyzdrowieć. Codziennie dostawała tylko krowie mleko. Pociąg jechał bardzo powoli, wciąż odstawiany był na bocznicę. W tym czasie kobiety wyskakiwały z wagonów, aby szybko coś ugotować z zapasów, jakie jeszcze były. Wkrótce i to się skończyło. Wtedy i Babcia zdecydowała się pójść za proszonym. Było to gdzieś na trasie przed Lublinem. Babcia zapukała do jednego z pobliskich domów. Usłyszała: "Proszę". Weszła do środka i zastała całą liczną rodzinę przy posiłku. Opowiedziała o chorej córce i swej tragicznej sytuacji. Życzliwa gospodyni w mgnieniu oka pobiegła do kuchni, żeby przygotować dla Babci jakiś prowiant. Ciocia nieco wy-dobrzała, gorączka spadła.

Był koniec kwietnia, gdy tabor dotarł do stacji Nowy Zbąszyń. To już koniec tułaczki. Pierwszą noc spędzili w baraku tuż przy stacji. Tam mogli się pierwszy raz od kilku tygodni umyć i zjeść coś ciepłego. Następnego dnia zostali wraz z bagażami załadowani na furmankę i dowiezieni do Brudzewka. We wsi mieszkało jeszcze kilka niemieckich rodzin, które nieufnie patrzyły na przybyłych. Dziadkowie zostali wysadzeni przed pewnym domem. Wydał im się bardzo ładny i zadbany, mimo panującego wewnątrz bałaganu. Postanowili się tu zadomowić, choć polskie władze twierdziły, że ten kwaterunek jest na razie tylko przejściowy. Dziadzio był zadowolony z nowej okolicy. Podobało mu się mnóstwo zieleni, śpiew ptaków, a nawet ziemia, choć nie była tak urodzajna, jak trościaniecka.

Nazajutrz, po zajęciu przez Dziadków nowego domu, przyszła Niemka mieszkająca po sąsiedzku. Umiała trochę mówić po polsku. Babcia była akurat zajęta rozplątywaniem sfilcowanych długotrwałym brakiem kontaktu z wodą włosów cioci Gieni. Z rezygnacją w oczach myślała już o obcięciu ich. Sąsiadka powiedziała jednak, że szkoda takich ładnych włosów i że ona je rozczesze. Przyszła wkrótce znów wyposażona w grzebienie i rozplatała włosy. Babcia była jej bardzo wdzięczna, ale nie miała okazji więcej jej zobaczyć, gdyż nagle wszyscy Niemcy wyjechali w obawie przed przykrymi konsekwencjami ze strony polskiej władzy ludowej.

W kilka dni po przyjeździe okazało się, że nowe powietrze chyba nie za dobrze służy przybyszom z Trościańca. Ludzie nagle, jak na zawołanie, zaczęli chorować na tyfus. Nie ominęło to także Babci, jej najstarszej córki Zosi, mojej Mamusi Frani, wujków Kazia i Jasia. W nowym domu pozostał tylko Dziadzio i ciocia Gienia, która już swoje przecierpiała. Wszyscy wylądowali w szpitalu, gdzie zostali ogoleni do łysa i ubrani w pasiaste piżamki. Wkrótce potem wyzdrowieli i mogli powrócić na swe nowe miejsce na ziemi. Zaczęli prowadzić gospodarstwo. Dziadek kupił na początek starego konia od wojska, zaorał pole i posiał pierwsze zboże. Wszystko pomału uspokajało się i normowało.

Rodzina Olendrów przyjechała do Brudzewka w liczbie siedmiu osób. W 1951 r. przybyła jeszcze jedna - najmłodsza córka Ania. Dziadkowie wspólnie wychowali sześcioro swoich dzieci.

Najstarsza córka - Zofia - urodziła się w 1928 r. w Trościańcu Wielkim, podobnie jak czwórka młodszego rodzeństwa. Ciocia Zosia w młodości była dumną posiadaczką najpiękniej szych w okolicy czarnych, kręconych włosów i ślicznej buzi. Wyszła za mąż za Stafana Dżumagę i urodziła pięcioro dzieci. Niestety pierwsze, Tereska, zmarło w niemowlęctwie. Kolejne dzieci: Eugenia, Stanisław, Tadeusz i Bernard ukończyły wyższe szkoły i mieszkają obecnie w Zielonej Górze oraz Gorzowie Wielkopolskim. Ciocia Zosia mieszka wraz z mężem niedaleko Babci Stasi, w Opalewie, i cieszy się dobrym zdrowiem.

W 1930 r. urodziła się Dziadkom druga córka - Eugenia. Od zawsze drobna, szczupła i ładna, taką pozostała do dziś. To właśnie ona, wraz z mężem, Józefem Tymrakiewiczem, podjęła się trudu prowadzenia gospodarstwa w Brudzewku, gdzie do dziś mieszka i na codzień opiekuje się swoją Mamą, a moją Babcią Stasią. Państwu Tymrakiewiczom los dał czworo dzieci: Marię, nazywaną przez całą rodzinę Marylką, Danusię, Stenię i Mieczysława. Cała czwórka wychowywała się szczęśliwie, kształciła się i ostatecznie wyjechała do Zielonej Góry. Niestety, kilkanaście lat temu. z wielkim smutkiem musieliśmy pożegnać na zawsze Stenię, którą zapamiętałam jako niezwykle miłą, zawsze uśmiechniętą i serdeczną dziewczynę. Choroba była od niej silniejsza. Wujek i Ciocia z czasem pogodzili się z tą wielką stratą i żyją spokojnie, z uśmiechem. Ciocia wciąż pięknie śpiewa i pamięta mnóstwo przyśpiewek. To właśnie dzięki niej mogłam zgromadzić niektóre, by czas nie wymazał ich z naszej pamięci.

W lutym 1932 r. świat ujrzał Kazimierz - pierwszy syn Babci Stasi i Dziadzia. Babcia wspomina, że zawsze był bardzo żywotnym i ciekawym świata dzieckiem. Nie wiadomo skąd czerpał całą swą energię, gdyż był raczej niejadkiem. Wujek Kaziu uczęszczał do szkoły średniej w Międzyrzeczu, potem pracował w Zielonej Górze. Ożenił się, właściwie ze swą imienniczką, Kazimierą. Oboje postanowili wyjechać z zachodniej Polski. Od wielu już lat mieszkają w Sanoku, skąd już tylko kawałeczek do Bieszczad. Wujek i Ciocia są dumnymi rodzicami Anny, Sylwestra i Krzysztofa, którzy założyli już własne rodziny. Wujek Kaziu, co roku w sierpniu, odbywa daleką podróż do Zielonej Góry i przede wszystkim do Brudzewka, żeby spotkać się z wytęsknioną Mamą i resztą rodziny. Przy tych okazjach chętnie opowiada ciekawe historie z dawnych lat, z Trościańca. Niedawno udowodnił nam wszystkim swój talent pisarski, czytając napisane przez siebie wspomnienia.

Drugiemu synowi, urodzonemu w 1934 r., Dziadkowie dali na imię Jan. Wyrósł na wysokiego, co w tej rodzinie nie jest regułą, przystojnego człowieka. Postanowił uczyć się trudnej sztuki krawiectwa i kuśnierstwa, co zresztą wyszło mu doskonale. Wraz z żoną Krystyną przeniósł się do Jastrzębia Zdroju, gdzie przez wiele lat prowadził prywatny zakład krawiecki. Po latach przekazał go w ręce swych dwóch synów, Leszka i Jerzego, którzy kontynuują pracę swego Ojca. Sami też już założyli własne rodziny. Wujek Jasiu, podobnie jak jego starszy brat, nigdy latem nie zapomina przyjechać do swej Mamy Stasi.

Ostatnia, czwarta córeczka, Ania, urodziła się już w Brudzewku w 1951 r. Była o rok młodsza od najstarszej córki cioci Zosi, czyli od swej własnej cioci. Wychowywała się ze swoimi kuzynami jak z własnym rodzeństwem. Była spokojnym dzieckiem, ale trochę chorowitym, co moja Babcia bardzo przeżywała. Mając niewiele ponad dwadzieścia lat wyszła za mąż. Nie wiedziała wtedy, że jest chora na białaczkę. Jej mąż został wdowcem już cztery miesiące po ślubie. Cała rodzina dotkliwie odczuła tę stratę. Ciężko było pogodzić się z faktem, że odeszła na zawsze taka młoda dziewczyna.

Nie wspomniałam jeszcze o najważniejszej dla mnie osobie. Urodziła się ona w 1936 r., jako piąte dziecko i trzecia córka Stanisławy i Franciszka Olendrów, a po latach została moją Mamusią, za co jej będę dozgonnie wdzięczna. Jako dziecko była bardzo wesoła, ruchliwa i żywiołowa, co pozostało jej do dziś. Troszkę też psociła z braćmi. Dziadkowie przyjechali do Brudzewka, kiedy Mamusia miała 9 lat. Podrósłszy nieco, rodzice pozwolili jej wyjechać do szkoły do Międzyrzecza, którą wybrała przykładem swego brata Kazia. Później wyjechała do Zielonej Góry, gdzie znalazła pracę jako księgowa. W wolnych chwilach grała na mandolinie w zespole muzycznym i występowała w amatorskim teatrze. W lutym 1956 r., za pośrednictwem pewnego kolegi, została umówiona na randkę w ciemno. Randka ta trwa do dziś, gdyż drugim randkowiczem okazał się być bardzo przystojny Konrad Sołtysiak, który został jej zaślubiony 27 kwietnia 1957 r. Moi Rodzice zamieszkali w Zielonej Górze. W następnym roku przyszła na świat moja Siostrzyczka Renata, a trzy lata później Brat - Janusz. Oboje mają już własne rodziny. Renatka jest tłumaczem przysięgłym j. angielskiego i prowadzi w Zielonej Górze własną firmę. Wraz z mężem, Markiem, mają dwie świetne córki: Joannę, która jest studentką anglistyki, oraz Sarę uczennicę czwartej klasy szkoły podstawowej. Mój Brat Januszek, mąż Bożeny i Tata 9-letniego Maxymiliana, studiował na politechnikach w Zielonej Górze oraz w Aachen, w Niemczech. Uzyskał tytuł doktorski w Wyższej Szkole Technicznej w Iserlohn. Tam też osiedlił się na stałe i wraz z żoną prowadzi prywatną firmę. W lutym 1976 r. zdziwieni Rodzice stwierdzili, że mają jeszcze jedno dziecko. Jestem nim ja - Aneta. Jak wynika z rachunków, mam obecnie 24 lata. Chwilowo dzielę swój czas między Zieloną Górę, Poznań a Frankfurt n. Odrą, gdzie mieszkam i właśnie kończę studia prawnicze na Uniwersytecie Europejskim "Viadrina". Mam cichy zamiar w niedalekiej przyszłości zostać adwokatem i pracować w Zielonej Górze, gdyż w żadnym mieście nie czuję się tak dobrze jak tu, gdzie jest moja rodzina.

W miarę możliwości, ale zawsze z wielką radością, odwiedzam moją Babcię Stasię. Mimo kłopotów ze zdrowiem jest bardzo pogodna. Bardzo lubi oglądać wiadomości telewizyjne i interesuje się polityką. Codziennie dużo się modli odmawiając różaniec. Chętnie opowiada o swej młodości i mówi, że mimo, iż od wielu już lat jest wdową, do dziś dziękuje Panu Bogu za takiego dobrego męża, jakim był jej Franio.

Słuchając jej wspomnień i patrząc dzięki temu wstecz, aż trudno się nadziwić temu, jak świat bardzo się zmienił. Babcia nie mogła ukończyć szkoły, a jej wnukowie, których jest w sumie 15, mieli swobodę i możliwość kształcenia się, nawet za granicą. Babcia całe życie ciężko pracowała i wykonywała czynności, które dziś wykonuj ą maszyny. Ja nie muszę dziś pisać kredą po tabliczce, tylko wysługuję się komputerem. Babcia przeżyła dwie okrutne wojny, musiała się bać i cierpieć głód, a jej potomkowie żyją w pokoju i dostatku. Mimo to możemy Babci pozazdrościć czegoś szczególnego. Tego, że miała możliwość oglądania świata przez prawie cały wiek i mając obecnie dumne 90 lat wkroczyła w nowe tysiąclecie. Miejmy nadzieję, że prawnukowie Babci Stasi, których liczebność doszła już do 32 i na tym prawdopodobnie jeszcze nie koniec, będą żyć w jeszcze lepszym od dzisiejszego świecie.

Aneta Sołtysiak
Zielona Góra, 2000