Lecznictwo ludowe w Załoźcach i okolicy - cz.27
Dodane przez Remek dnia Lutego 13 2010 17:28:45
[źródło: Rocznik Podolski. Organ Polskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk poświęcony sprawom i kulturze Podola. Tom I - rok 1938. Tarnopol 1938. Nakładem Polskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk. Wydano z zasiłku Funduszu Kultury Narodowej i Fundacji im. Wiktora hr. Baworowskiego.]

Stanisław Spittal (1891 -1964):


Lecznictwo ludowe w Załoźcach i okolicy.
część 27




Cholera, zaraza (cholera azjatycka) to choroba znana powszechnie wśród ludu kresów wschodnich. Jest to wedle tutejszego wierzenia jakaś osobowość żywa nie ukazująca się jednak stale pod jedną i tą samą postacią (mara, zjawa), lecz podszywająca się pod najrozmaitsze przedmioty. Ukazuje się ona jako słoma, korale, jakaś szmata, chusta, czasem jako kobieta chuda, na pół naga, ze zwisającymi piersiami, rozwichrzonymi włosami itd. Gdy się gdzieś zjawi i zacznie zbierać obfite żniwo, nie trzeba się jej bać, bo tylko ten zachoruje i umrze, kto się jej nastraszy; odważny może ją nawet przepędzić, schwytać, związać lub uwięzić w jakiejś dziurze, dziupli drzewnej itp.

W dawnych wiekach - wedle tutejszej tradycji - zaraza grasowała na naszych ziemiach dość często i zabierała więcej ludzi niż najkrwawsza wojna. A przychodziła z powietrzem, z wiatrem mocnym, który ją niósł jakby jaki obłok lub chmurę gęstą. Zanim się jeszcze cholera pojawi, można już wiedzieć, że przyjdzie, bo dziwne się wtedy rzeczy wyrabiają na świecie: psy podwinąwszy ogony pod siebie przykładają pyski do ziemi i wyją, krety ryją kopce wielkie jak mogiły, sowy wołają nocami na śmierć ludziom, gwiazdy się sypią z nieba jak deszcz itd. Ilekroć zaraza przychodziła, to nie szła na cały kraj od razu, tylko powoli od rzeki do rzeki, bo nieczysta siła przez wodę płynącą, wodę żywą przejść sama nie jest zdolna. Aby więc przedostać się przez rzekę, przemieniała się chytrze w przedmiot jakiś, a chłop durny zobaczywszy na swej drodze, jak mu się zdawało, rzecz zagubioną, brał ją ze sobą i przenosił lub przewoził na drugą stronę rzeki. Uzyskawszy swój cel zaraza zmieniała się natychmiast w chudą wiedźmę przykrytą łachmanami, z pod których widać było zwisające cycki i dawała się poznać swemu przewoźnikowi. Jemu i jego rodzinie krzywdy nie zrobiła, ale za to innych dusiła, że nie daj Bóg. Bywało czasem siądzie przed mostem taka niby dziadówka obdarta, wynędzniała, bez sił i prosi, żeby ją nieco podwieźć. A gdy tylko za most się dostanie, już pokazuje, co umie. Czasem to i prawda, że iść się jej nie chce i wtedy każe się wozić, a w najgorszym wypadku prowadzić. Gdy się ją wiezie, to koniom tak ciężko, jakby kilka korcy zboża od razu na wóz położono. I po tym łatwo ją poznać. Gdyby wiozący się nie bał, a chwycił zarazę i wymłócił, co by się wlazło, albo gdzie zamknął zabiwszy kołkiem w dziupli, to choroba nie szerzyłaby się tak długo, dopóki ktoś nie uwolniłby jej.

W wierzeniach Żydów cholera występuje w postaci niewiasty (morowej dziewicy), która przeistoczyć się potrafi w psa lub kota. W psa i w kota potrafią się również przemienić czarownicy, wiedźmy i inne osoby posiadające siłę demoniczną, bo i diabeł często jako czarny kot się ukazuje i jako taki przebywa nawet na strychach ludzi, którym służy za zapisanie mu duszy.

Cholery można nie dopuścić do domu, gromady, czy gminy, jeśli tak się zdarzy, że w danej miejscowości jednego dnia kobieta wyda na świat dwóch synów i równocześnie krowa urodzi dwa byczki. Jeżeli bliźniacy podrósłszy oborzą granice osady bliźniaczymi bykami, to taka miejscowość będzie w ogóle wolną od zarazy tak długo, póki granicznej skiby kto nie zaorze. Wedle tutejszego podania, opowiedzianego mi przez Gabriela Mądrzyckiego z Gajów Roztockich, taką szczęśliwą miejscowością były ongiś Załoźce. Podstawą tego podania jest wiara w moc magicznego koła mającego chronić człowieka od złych sił i oczyszczać z win. Było ono znane od najdawniejszych czasów na całym świecie i sięga czasów pogańskich, kiedy to obejście lub oboranie pola wpływało dobroczynnie nawet na wydajność plonów. Oboranie więc granic wsi należy do najstarszych sposobów zabezpieczenia się przed zarazą, a uzupełnieniem tego prastarego obrzędu i jego wzmocnieniem jest praca wykonana przez bliźniaków chłopców i bliźniaki woły. W dawnych bowiem czasach bliźnięta, a zwłaszcza płci męskiej, uchodziły za specjalne błogosławieństwo bogów, a matka ich była w swej osadzie w pełni poszanowania, bo rąk męskich, potrzebnych do obrony, brak było zawsze, a każdego chłopca bardziej ceniono, niż potomka płci żeńskiej. Takie oboranie chroni nie tylko od zarazy, ale i od gradobicia. W Załoźcach od czasów, które najstarsi ludzie pamiętają, grad nigdy większych szkód nie poczynił. Jednak czasem zaraza i grad przytrafić się mogą nawet i w takiej miejscowości, jeżeli łakomstwo rolnika na ziemię przeważy i chłop worze się w koło ochronne i przerwie je dając tędy wolną drogę nieszczęściom. Zresztą i do bronionej oboraną skibą osady zarazę można przenieść wraz z podrzuconą rzeczą z miejscowości, w której się ona szerzy. W czasie więc epidemii nie wolno zabrać ze sobą niczego, co rzekomo znajdzie się na drodze, bo razem z tym przedmiotem przyniesie się i chorobę do domu.

W 1893 r. pewien mieszczanin załoziecki wracający z podróży do domu znalazł na drodze korale. A trzeba wiedzieć, że korale czerwone i prawdziwe stanowiły do wojny rzecz bardzo łasą i nawet płaciły się dobrze. Ucieszony więc chłop podjął je i wraca zadowolony, że mu się taka przytrafiła gratka. Lecz im bliżej granicy miejskiej, coraz koniom ciężej, a na wozie coś śpiewa coraz głośniej piszczącym głosem, jak skrzypienie nienasmarowanych kół: "jadę, jadę". Przestraszony chłop zrozumiał, co to za korale. Nie dojeżdżając więc do miasta zostawił na drodze wóz, konie i przeklęte korale, a sam bez czapki nawet popędził do miasta dając znać o trafunku. Zmobilizowani mieszkańcy wyszli na granicę kolendując, co zniewoliło cholerę do zawrócenia się tam, skąd szła. W roku następnym, gdy w Załoźcach grasowała cholera chodziły po mieście bractwa kościelne i cerkiewne kolendując zawzięcie, by odpędzić chorobę. Przywiózł ją wtedy jeden z żydowskich bałagułów wraz z zakupionymi łachami. A cholera, widocznie zła za przeszłoroczne przepędzenie, zaczęła zabierać liczne ofiary najpierw spośród Żydów, a potem przeniosła się na katolików.

Tam, gdzie nie było szczęścia do bliźniaków, tak chłopców, jak i wołów, można bronić się przed cholerą innymi sposobami. Tam, gdy tylko zaraza się pokaże w okolicy, należy pójść do lasu, wyciąć cztery osiki, zrobić z nich na oko cztery krzyże i poumieszczać je w czterech rogach wsi, a dopóki one stać będą, cholera się we wsi nie pokaże. Krzyże te przypominają bardzo znaki graniczne ludów pierwotnych i właściwie nie są chrześcijańskim zwyczajem, tylko zabytkiem pogaństwa, rozumie się zmodernizowanego i przystosowanego do nowych stosunków.

Żydzi w czasie cholery pisali dawniej na drzwiach swych domów: tu już była cholera, a cały dom obrysowywali węglem dokoła. Mamy tu więc znowu magiczne koło nakreślone węglem, a więc czymś, co już przeszło próbę ogniową i ją przetrwało. Od wewnątrz przy wszystkich oknach i drzwiach zawieszali starozakonni pęczki cebuli. W r. 1865 - wedle opowieści - w czasie bardzo ostrej cholery obmazywali oni trzy razy swoje domy spalonym krzyżem. Natomiast w 1895 r. Żydzi, wśród których głównie cholera grasowała, a początkowo nawet jedynie wśród nich się szerzyła, w myśl rady rabina zapłacili mieszczaninowi Orzechowskiemu, przezwiskiem Czartak, pięć florenów za to, by siedział wieczorem na okopisku, a gdy oni przyjdą ze zwłokami zmarłego na cholerę, żeby powiedział: nie ma już miejsca na okopisku, nieście nieboszczyka na cmentarz. Orzechowski był pijakiem, który za kieliszek wódki byłby diabła za ogon łapał. Żydzi więc byli pewni, że znajdą w nim powolne narzędzie. Tymczasem chłop wziąwszy zapłatę i podpiwszy sobie trochę na kuraż w odpowiednim momencie, zamiast umówionego zdania, począł krzyczeć: jest jeszcze miejsce dla wszystkich, przynieście tylko wszystkich ze Starego i Nowego Miasta. Żydzi rzucili trupa na ziemię i rozjuszeni zaczęli ścigać Orzechowskiego, który ile sił w nogach uciekał, by ukryć się w jarach. Zdarzenie to jako rzekomo prawdziwe opowiadał mi sam Orzechowski tłumacząc, że gdyby tak uczynił, jak chcieli Żydzi, oszukana cholera przeniosłaby się do katolików, a tak on stał się ich wybawcą. Gdy wspomniany eksperyment zawiódł, rabin poradził swym współwyznawcom, by wyszukali w kahale trzy pary zupełnych żebraków, a on da im ślub rytualny na okopisku, aby przebłagać demona zarazy. Tak też się stało. Poza tym wszyscy Żydzi nosili na palcach pierścienie z lipowego łyka, które miały chronić ich przed zarazą. Katolicy natomiast odprawiali wtedy żarliwe zbiorowe modły pod figurą św. Rocha patrona od cholery. Figurę tę postawiono na Starym Mieście podczas zarazy w r. 1793.

Gdy cholera już się pojawi można ją zwalczyć i w ten sposób, że założy się osobny cmentarz choleryczny poza obrębem osiedla przez nią nawiedzonego i tam razem z trupem zakopie się w grobie żywego psa i kota. Zwierzęta te to symboliczne postacie, w których pokazują się złe moce, siły demoniczne, a zarazem są to dwaj odwieczni wrogowie, prowadzący ze sobą walkę zawsze i wszędzie. Zakopani ze sobą i z cholerą, która mieszka w trupie, zagryzą się na śmierć, a jednocześnie w czasie walki pokaleczą i samą zarazę. Tak złe demony zginą, a zaraza wycieńczona nie będzie miała sił na duszenie dalszych ofiar i zabierze się precz. Sposób ten praktykowano w Załoźcach w latach największego nasilenia cholery tj. 1865 i 1895, a opowiadał mi o tym stary gospodarz Grzegorz Tyniecki w r. 1912.

Jako środka ochronnego przeciw cholerze dziś używają tu czosnku, pieprzu i wódki jedząc czosnek jak najczęściej i w dużych ilościach oraz popijając wódką z pieprzem. Są to leki ostre, nie przypadające cholerze do gustu. Doskonałym, a nawet niezawodnym środkiem ma być picie nalewki z korzenia dzięgielu (cyngiel, Angelica silvestris) i biedrzeńca (bedrynec, Pimpinella saxifraga) na wódce. Lek ten jest - wedle podania - stosowany od tej pory, gdy panowała straszna zaraza na ziemi. Umarli na tę chorobę chodzili wtedy po świecie i mówili, że wszyscy żyjący ludzie pójdą jeszcze za nimi. Groziło to niebezpieczeństwem śmierci również upiorom, dla których nie stałoby pokarmu, bo wedle wiary ludowej żywią się one krwią ludzi, a zwłaszcza dzieci. Dlatego upiory przestrzegły żyjących jeszcze mówiąc: Będą pili dzięgiel i bierdzeniec i nie będzie im nic. Tak to niezawodną receptę na cholerę dostali ludzie od upiorów z ich egoistycznych pobudek.

Po wsiach odpędzają chłopi cholerę kurząc przez komin końskim łajnem lub warząc czornobyl (Arthemisia vulg.). Sławna recepta na cholerę z r. 1865 pochodzi od aptekarza z Załoziec. Opiewa ona następująco: dwa łuty aloesu, pół łuta myrry, jeden łut cetwaru, jeden łut kamfory, dwa łuty manny, jeden łut rabarbaru, pół łuta szafranu, jeden łut senesowych liści, pół łuta encjanu (Gentiana), jeden łut tymianu weneckiego, pół łuta dziewięćsiła (Carlina acaulis), jeden łut dzięgielu, moczyć to wszystko w dwóch litrach spirytusu 90% przez dwa tygodnie często silnie wstrząsając naczyniem. Zażywać w czasie choroby kroplami. Nazwa wsi Białogłowy ma - wedle miejscowego podania - pochodzić z czasów epidemii cholery, podczas której wymarli wszyscy mieszkańcy wsi za wyjątkiem dwóch starych, siwych bab, białych głów. Nazwa ta zarazem zdradza czysto polskie pochodzenie wsi.

Na osłabienie po cholerze, lub cholerynie, a także i przy gwałtownych bólach żołądka należy ukraść owies tak, aby nikt nie widział, narwawszy go trzy razy w polu i uciekać z nim co sił nie rozmawiając z nikim po drodze, ani oglądając się poza siebie. W domu należy go włożyć zaraz do garnka przez próg (tz. nie wchodząc z owsem do chaty) i zalać również przez próg wodą nabraną z biegiem rzeki. Wtedy dopiero można wejść do chaty, zagotować to i wykąpać chorego w odwarze, po czym wylać kąpiel przed wschodem słońca na rzekę. Zabieg ten należy powtórzyć trzykrotnie z rzędu, a osłabienie zniknie bez śladu.

Gdy cholera się pokaże, trzeba na okna kłaść podróżnik (Cichorium Intybus), a to dlatego, że choroba jako zło unika światła i słońca, a do chaty zawsze wdziera się w nocy, po ciemku. Gdy więc puka do okna, usłyszy pytanie podróżnika z wewnątrz: Kto to i czego chce? Wtedy prosi: Przenocuj mnie podróżną. Na co podróżnik odpowiada: Nie mogę, bo nie ma miejsca. Ja sam podróżny i śpię na oknie. Choroba wprowadzona w błąd sądzi, że naprawdę nie ma miejsca w chacie i odchodzi. Również dla obrony przed zarazą święcą podróżniki we wiankach, które następnie wieszają przy drzwiach. Wedle innej bowiem wersji: Wisiał sobie wianek przy drzwiach, a tu idzie zaraza. A czego chcesz podróżna? - pyta się cykoria. Nic tu nie dostaniesz, bo i ja sam podróżnik, więc nie chodź tu. A zaraza myśli sobie: Jak już jest podróżny, to nie ma tu czego szukać. I idzie w dalszą drogę (Wojnicki).

Z pośród chorób wewnętrznych żółtaczka (żowtanyci, icterus) jest może najbardziej znana i najłatwiejsza dla ludu do rozpoznania. Choroby tej dostaje się, gdy się wątroba wzruszy ze złości, gdy wątroba się z pasji wstrząśnie, gdy kogo z gniewu żółć zaleje. Zwykle dostaje ją człowiek złośliwy, sekutnik, złośny. Zresztą żółtaczka stosunkowo dość rzadko występuje u włościan.

Leczenie jej, podobnie jak przed wiekami, odbywa się przeważnie środkami sympatycznymi, polegającymi na naiwnym łączeniu barwy choroby i leku. Każą więc choremu przyglądać się w czasie mszy św. złotej patynie lub spojrzeć do złotego kielicha, a w domu każą mu patrzeć w żółtobrązową gnojówkę i jeść na czczo marchew (Daucus carota), święconą w bukiecie na M. Boską Zielną. Twarz chorego smarują pomarańczowego koloru sokiem jaskółczego ziela (glistnik - Chelidonium maius). Chory może także wydrążywszy żółtą brukiew albo marchew wypełnić ją swoim moczem i ostrożnie, by płynu nie wylać, zawiesić w kominie. Choroba zniknie, gdy mocz wyparuje, a marchew, względnie brukiew zwiędnie. Żeby się jednak nie powtórzyła, należy jarzynę po wyparowaniu moczu zakopać w nawozie, by uległa zupełnemu zniszczeniu. To samo czynią Żydzi.

Można także zagotowawszy gentianę pić jej wywar trzy razy dziennie po malutkiej szklaneczce. Rzadziej używaną, niemniej jednak skuteczną ma być następująca recepta: Chory powinien nazbierać nad rzeką dwanaście płytkich kamieni (jakimi chłopcy puszczają "kaczki" po wodzie), rozgrzać je do czerwoności i wrzucić do gorącej wody w obszernym naczyniu, np. makutrze, dużej misce, lub miednicy. Po czym naczynie należy natychmiast przykryć płótnem, np. prześcieradłem i przez nie wdechiwać parę wydobywającą się z wnętrza. Jeszcze lepszym środkiem, nigdy nie zawodzącym, jest zbrzydzenie żółtaczki. W tym celu podaje się choremu wszy do jedzenia, ale tak, by on sam o tym nie wiedział, bo wtedy z obrzydzenia nie mógłby powstrzymać się od wymiotów i wesz by nie skutkowała. Podają więc trzy razy dziennie po trzy wszy w chlebie, aby przez te cyfry kabalistyczne (3 i 9) wzmocnić jeszcze leczenie.

W niektórych wsiach kładą na pierś chorego żywego młodego gołębia, na którego przejść ma żółtaczka. Gołąb ginie, a chory zdrowieje. Czasem na czerwonej nitce zawieszają na szyi chorego całą główkę, lub dziewięć dużych ząbków czosnku i każą je nosić przez dziewięć dni. W międzyczasie czosnek zwiędnie i zżółknie, bo przeszła nań żółtaczka. Niekiedy chorzy myją się w wodzie, do której wrzucają złotą obrączkę, złoty pieniądz, lub kąpią się w wodzie z wywarem ziół żółto kwitnących (dziurawiec, dziewanna, nostrzyk lekarski, piołun, jaskier itp.), albo piją żółte napoje (serwatka, piwo).

Z zewnętrznych niedomagań jamy brzusznej ważną rolę odgrywają choroby macicy. Posiadają ją - wedle wierzenia - kobiety i mężczyźni. Gdy więc ktoś długo choruje, a bez wybitniejszych objawów, to pewnie chory na macicę, która może chodzić (gastro entero ptosis, ren migrans), podpierać tu, czy tam, zwłaszcza wtedy, gdy została poruszona z miejsca przez podźwiganie się, zerwanie się, zeskok, lub z powodu niezadowolenia z jakiejkolwiek przyczyny. A wędrowanie macicy jest bardzo dokuczliwe i denerwuje chorego, który wtedy sam nie wie, czego chce, niezadowolony ze wszystkiego, skręcony i zgięty we dwoje. Wiedzące umią nastawiać macicę podciągając ją na miejsce, w górę, w dół, lub w jeden z boków. Bez względu na płeć kładą one chorego na wznak, smarują brzuch masłem, a potem podsuwają macicę rękoma na swoje miejsce zamawiając ją przy tym. Wreszcie dla lepszego jej ustalenia, stawiają gliniany garnek na brzuchu, coś w rodzaju ogromnej bańki wciągającej w siebie nieraz pół brzucha. Gdy garnek już dobrze naciągnął skórę, rozbijają go kijem, a nad pępkiem spalają kądziel (nieco przędziwa). Przykładają także korzeń żywokostu, dziurawiec i arnikę.

Gdy przyjdzie do wydęcia czy wynicowania kiszki stolcowej (prolapsus ani), wygotowują większe ilości łopianu w dużej porcji wody i wrzucają do gotowego odwaru trzy garście soli kuchennej, a osobno rozgotowują szafran w czerwonym winie. Szmatkę kilkakrotnie złożoną macza się wtedy w winowym wywarze szafranu i kładzie się na pępek, resztę zaś odwaru szafranowego wlewa się do kąpieli łopianowej, w której chory się kąpie. Po tym zabiegu wypadnięta kiszka powinna wrócić na swoje miejsce.





 Od administratorów strony "Olejów na Podolu". Ponieważ ten tekst będzie ogólnodostępny w internecie, oprócz miłośników Kresów i zainteresowanych historią mogą na niego trafić - np. przez wyszukiwarki - także osoby interesujące się medycyną ludową czy szukające pomocy w swoich dolegliwościach. Przestrzegamy przed eksperymentowaniem z opisywanymi w tym artykule ziołami czy rodzajami terapii. Niektóre mogą być bardzo niebezpieczne dla Waszego zdrowia, a nawet życia. Lepiej zawierzyć współczesnemu lekarzowi lub farmaceucie. Albo przynajmniej - jeśli już się uprzecie - szukać takich informacji na portalach medycznych, a nie na stronie kresowej.




poprzednia
część

 

 

Stanisław Spittal:
Lecznictwo ludowe w Załoźcach i okolicy

 

 

następna
część