Z Halczynej Doliny na posiołek Kaban II - cz.04
Dodane przez Kazimierz dnia Września 22 2009 20:46:22
[źródło: Nasz kresowy dom nad Hukiem, Smolanką i Łopuszanką". Opracowanie zbiorowe pod redakcją Antoniego Worobca. Zielona Góra 2000, tamże Władysław Strąg,: "Z Halczynej Doliny na posiołek Kaban II"]


W miarę upływu czasu i kilometrów ludzie czuli się coraz gorzej. Były to przeżycia nie tylko fizyczne, ale i psychiczne. Sytuacja, w jakiej się znaleźliśmy, sprzyjała rozwojowi chorób, a szczególnie u staruszków i dzieci. Na jednej ze stacji powiało grozą. Przez okratowane okno ukazał się nam makabryczny widok. Taki nasz zesłańczy horror. Z któregoś wagonu wyniesiono zwłoki kobiety i ułożono wprost na śniegu, na peronie. Enkawudziści przystąpili do rozpędzania stojących tam gapiów. Rodzina i ludzie w wagonach podnieśli lament i płacz, dobijali się do wyjścia na peron, do zmarłej. Ale straż nie pozwalała wyjść nikomu na peron. Powstało wielkie zamieszanie. Płacz dorosłych mieszał się z płaczem dzieci i lamentem kobiet. Czekiści byli w nie lada sytuacji. Z jednej strony należało szybko usunąć niepotrzebnych widzów z peronu, z drugiej uciszyć tych w wagonach. Wszyscy w wagonach, na widok leżącego na śniegu i w osamotnieniu trupa, wpadali w trwogę i paniczny popłoch. Konwój w tej sytuacji znalazł rozwiązanie, pociąg nerwowo szarpnął i odjechał. Co się stało potem z tym zmarłym, nikt się już nigdy nie dowiedział. Takich dramatów było kilka na naszej całej trasie zanim wysadzano nas z wagonów.

Nasz wagon jakoś się trzymał i walczył o przetrwanie, aż do miejsca zesłania. Nie znaczy to, że byliśmy uprzywilejowani, że byliśmy w lepszych warunkach. Brud, ciasnota w przepełnionym wagonie, brak wody i podstawowych środków czystości, sprzyjał mnożeniu się pcheł i wszy. Dzieci dostawały krost i liszai. Wszystko i wszyscy byliśmy brudni i zawszeni. Nie sposób opisać tego koszmaru, który towarzyszył nam dzień w dzień. Obraz życia w zaryglowanych wagonach był do siebie podobny na całej trasie i w całym transporcie. I w tych warunkach mijał dzień za dniem, a każdy z tych dni różnił się tym, że co dnia byliśmy w innej miejscowości i przez kraty w oknach oglądaliśmy inny krajobraz. Jedynie w otwieranych - niekoniecznie co dnia - drzwiach, ukazywały się te same ponure, przepite sołdackie gęby. W wagonie nie było normalnej atmosfery, każdy był w napięciu i niepewności. Zwalniający pociąg wywoływał niepokój i jakieś wyczekiwanie czegoś, jakiś strach przed tym, co może nastąpić za chwilę, jakieś nerwowe odruchy, przede wszystkim u odpowiedzialnych za los rodziny. Oni bowiem przeżywali nieustający stres i nerwowe napięcie, byli przez całą makabryczną podróż przysłowiowym kłębkiem nerwów. Kiedy pociąg stanął gdzieś na jakimś pustkowiu i nic nie było widać oprócz budki kolejowej dróżnika z dymiącym kominem, a wokół bezkresne stepy pokryte białym puchem iskrzącego się śniegu, wówczas ogarniał strach i zgroza zamkniętych w wagonach ludzi. Może to tu nas wyładują? Może tu jest miejsce naszego zesłania? I jak tu będziemy żyć, skoro nie widać tu żywej duszy? Wyglądało tu na świat zapomniany przez Boga i ludzi.

Innym razem pociąg stawał gdzieś w wiekowym i ponurym lesie. I tu oprócz małego budyneczku, połączonego ze światem przewodem telefonicznym i uwijających się przy załadunku wagonów drzewem kilku ludzi, nie było widać nic więcej. Gdzie ci ludzie mieszkali? Skąd przychodzili tu do tej ciężkiej pracy na mrozie? Wyglądali niczym kosmici, okutani w niespotykany u nas strój watowanych ubrań, w łapciach z lipowego łyka na nogach, cali ośnieżeni, z oszronionymi wąsami, brodami i brwiami. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem niewiasty ubrane w męski strój, w spodnie, łapcie lipowe na nogach i czapkę "papachę" na głowie. Obraz takiej kobiety był dla mnie niesamowity. Było to coś, co w tych latach i w moich rodzinnych stronach, a na pewno i w całej Polsce, niespotykane i nie znane. Kobiety rosyjskie były traktowane na równych prawach z mężczyznami.

Mijamy lasy liściaste, przeplatane białą brzozą, olchą i osiką, inne są iglaste. Mijamy w tych lasach jakieś, zdawałoby się odludne, zabudowania, drewniane i bardzo szare jak popiół, a na bocznych torach pociągi wyładowane drewnem. Całe góry drewna na rampach przygotowane do załadunku na wagony. Obok drewna i desek, tartaki ze zwałami tarcicy.

To znów przerzedza się las i pociąg nasz wyjeżdża na szerokie łany kołchozowych pól. Wszystko to skute potężnym mrozem i gładko przykryte bielą śniegu. Niekiedy mijamy dymiące kominy jakichś fabryk, to znów wyłania się ciemna i cienka rzeczułka i wije się niczym nić Ariadny w labiryncie. Monotonię płaskich pól, drewnianych wiejskich domów rozrzuconych w nieładzie, przeplatają lasy, ale jest to jeszcze europejska część Rosji.

Ale płaskie i monotonne tereny kończą się i w drugim tygodniu naszej męczącej podróży konfiguracja terenu zaczyna się zmieniać. Teren jest już pomarszczony, górzysty, widać tu więcej lasów. Pociąg wjeżdża między pagórki, zagłębia się między jakieś jary i parowy pokryte lasem, a jego szybkość stopniowo maleje. Jesteśmy już w innym świecie. Coraz częściej spotykamy zwały drewna na stacjach, olbrzymie góry tarcicy, a niekiedy tartaki obok torów, od których pachnie świeżo ściętym drewnem i żywicą. Jest to już podnóże wielkiego masywu górskiego - Uralu. Od monotonii jazdy, stukotu kół na złączach i pogwizdywania kół po szynach, aż szumi w uszach. Nawet jeśli pociąg się zatrzyma, szum w uszach jak gdyby nie ustaje, ma się wrażenie, że wciąż jedziemy i wciąż gwiżdże w bębenkach, równowaga jest zachwiana i człowiek stąpa niepewnie.

Pod koniec lutego 1940 r. nasz pociąg wjeżdżał i zagłębiał się w coraz to większe góry. Byliśmy już w sercu wielkiego masywu, oddzielającego Europę od Azji - Uralu. Tu coraz częściej pociąg zagłębiał się w podziemne czeluście tuneli. Jedne były krótsze i przejazd trwał moment - sekundy, inne były mroczne, ponure i nieraz bardzo długie. Pochodzący z równinnych terenów Podola, nie nawykliśmy do takich widoków. Ludzie prości, zabobonni i przesądni, z przerażeniem żegnając się odmawiali pacierze. Było to coś strasznego, dotychczas niespotykanego w życiu żadnego z uczestników tej niezwykłej podróży. Zaczęto panikować i szemrać, że wiozą nas w jakieś podziemia, gdzie będziemy mieszkać, żyć, pracować i ginąć przykuci łańcuchami, nie ujrzawszy światła dziennego, gdzie jak w piekielnych otchłaniach prochy nasze pozostaną na wieki, gdzie jak następne pokolenie katorżników zginiemy wyczerpani ciężką niewolniczą pracą, a kości nasze ogryzione przez szczury będą bielały po wsze czasy. Kiedy chwilami zapanowała nieprzenikniona ciemność, a do wagonu wdzierał się duszący smród dymu lokomotyw, ludzie zaczynali się niepokoić, zaczęto wpadać w panikę. Nie wiadomo, co się z nami dzieje? Jaki zamiar mają nasi oprawcy? Co zamierzają z nami zrobić?

Wszyscy byli już zrezygnowani i wszyscy oczekiwali na coś najgorszego. Nikt już nie liczył na litość czy na potraktowanie nas jak istot rodzaju ludzkiego. Pomni - historycznych już - wydarzeń z zesłańczej przeszłości Polaków, nie liczyliśmy na rychły koniec podróży i na wyładunek z wagonów. Byliśmy pewni, że podzielimy los tych Polaków, których wyroki władców absolutyzmu "jewo wieliczestwa imperatora najjaśniejszego Cara batiuszki", a potem władz rewolucyjnego bolszewizmu Rosji radzieckiej - wywleczeni zostaniemy pod strażą stupajków hen tam, nad Bajkał, Władywostok czy Czukotkę. Spodziewaliśmy się, że to jest jeśli nie początek, to przynajmniej połowa naszego dramatycznego podróżowania po tym wielkim imperium. Wszyscy byli już przygotowani na jazdę w tym ruchomym więzieniu do końca tego kontynentu. Tak to się już utarło i od wieków przyjęło, że obszarem, gdzie zsyłano polskich katorżników czy niewygodnych i nieposłusznych Polaków, jest daleko leżący wschód, gdzie przebywali na zesłaniu wielcy polscy patrioci: Czerski, Czekanowski, porucznik Piotr Wysocki, bracia Piłsudscy, Stanisław Grabski i bardzo wielu innych, sławnych i mniej sławnych Polaków.

Dzień był pogodny i bezwietrzny, ale bardzo mroźny. Lekko polatujące płatki śniegu aż połyskiwały w słońcu, a mroźne powietrze aż zatykało dech w piersi. Ile było stopni mrozu na zewnątrz, nie było czym sprawdzić, ale na pewno około 40 stopni. Sprawdzaliśmy to w bardzo prymitywny sposób, plując przez kratę, a ślina dolatywała do ziemi w postaci kulki lodu. Jak się potem mieliśmy sposobność przekonać, takie mrozy są w większości zim w tej części świata. Pociąg ostrożnie sunął naprzód, niekiedy przystawał w tajdze, a niektórzy baczni obserwatorzy ponoć zauważyli olbrzymi granitowy słup, oznajmiający przejeżdżającym tędy podróżnym, że właśnie w tym miejscu kończy się kontynent europejski i wjeżdżamy do Azji. Tu właśnie przebiega symboliczna granica między sąsiadującymi ze sobą dwoma światami i ludzkimi nacjami. Pociąg nasz żegnał Europę i tak przemierzał jeszcze przez większą część wielkiego Uralu, a jechaliśmy tu już na bardzo zwolnionych obrotach i wolniej niż na terenach nizinnych. Przez cały dzień i noc jechaliśmy wśród gór, i dopiero około południa pociąg zatrzymał się na jakieś stacji. Czuwający już z przyzwyczajenia podróżni rozglądali się, jaka to jest stacja, gdzie stoimy? Wszyscy oczekiwali jakiegoś posiłku, wody, węgla, bo w wagonie było zimno, a od dwóch dni nic nie dostaliśmy, nawet wagon nasz nie był otwierany, ani nie sprawdzany.

Kiedy nikt nie przychodził z niczym i nikt się nami nie interesował, zaczęliśmy się rozglądać, co tu się dzieje? Czemu zawdzięczamy taki spokój i osamotnienie? Wtedy ktoś zauważył i głośno przeczytał napis na budynku stacji, która nazywała się Wierchnaja Tura. Zagadywani przychodnie byli ostrożni w nawiązywaniu z nami rozmowy, ale do tego już przyzwyczailiśmy się przez te dwa tygodnie naszej podróży. Jeden z nich odważniejszy powiedział, że jest to Wierchnaja Tura, Świerdłowskiej obłasti. Na ogół ludność rosyjska była powściągliwa w nawiązywaniu z nami rozmowy. A może bała się? Jedni patrzyli w naszą stronę nieufnie, inni z pogardą. Starsi tylko mieli w spojrzeniu współczucie i litość.

Na rampie przy wagonach wzmagał się ruch, słychać było coraz to więcej kroków i skrzypienie śniegu pod stopami chodzących oraz nawoływanie straży i kolejarzy. Coś się zaczynało tu dziać, ale co, tego jeszcze nie wiedzieliśmy. Z wyładowującej się ekipy NKWD wywnioskowaliśmy, że następuje zmiana ekipy konwoju albo koniec naszej tułaczki. Na zewnątrz wagonu było bardzo zimno, a na nas ubiory były przystosowane do naszych zim i polskiej mody, co aż nie licowało do syberyjskich mrozów. I to właśnie było wielkim zmartwieniem rodziców. Miejscowi chodzili tu w watowanych kufajkach, w filcowych walonkach na nogach i ciepłych papachach na głowach. Ale niektórzy też nosili lipowe łapcie. Czekał nas wyładunek i nieznany los w tej uralskiej tajdze.

Wreszcie po kilkunastu godzinach - bezczynnego i w wielkim napięciu psychicznym - oczekiwania, drzwi wagonu ze zgrzytem otwarto, a w nich stanął jakiś typ w ciepłym, jasnego koloru kożuszku, a obok niego kilku stupajków z prostacko-tępackimi wyrazami zapijaczonych gęb. Ów w białej szubie oznajmił, że "my uże na miestie - doma" - jesteśmy już na miejscu w domu, że już koniec podróży i żeby szykować się do wyprowadzki z wagonów. Wskazał nam rząd sań, zaprzęgniętych w małego wzrostu syberyjskie koniki. I znów, jak dwa tygodnie temu, zawrzało w wagonach i nastąpiło podniecenie. I znów wśród deportowanej braci zapanował strach i płaczliwe pochlipywanie kobiet, a następnie dzieci. Każdy z zesłańców przybrał wystraszoną minę, jakoś podejrzliwie i nieufnie rozglądał się wokół siebie, lustrował troskliwym spojrzeniem swoje małe i wynędzniałe dzieci, z szeroko otwartymi i przerażonymi oczami patrzył na swego pana życia i śmierci. A on stał na rampie w szeroko rozwartych drzwiach bydlęcego wagonu, ciepło i czysto ubrany, opięty rzemiennymi pasami, na których wisiał jego bardzo przekonywujący argument - nabity siedmioma nabojami nagan. Minę miał rozkazującą, wyniosłą i pewną siebie, oryginalny typ beriowskiego funkcjonariusza, enkawudzisty. Sam jego wygląd i butne zachowanie się, budził wśród więźniów respekt i całkowite podporządkowanie się jego woli. Każdy zesłaniec na widok tego nadczłowieka czuł się poniżonym, maluczkim człowieczkiem. Nikt się nie sprzeciwiał i nikomu nawet przez myśl nie przemknął taki pomysł. Tak, jak wielki pedagog i wychowawca Janusz Korczak szedł z gromadą swoich żydowskich wychowanków w bezsilności i poniżeniu do komory gazowej w Treblince, tak i tu na tej uralskiej rampie wyładowczej zachowywali się polscy katorżnicy deportowani z powiatu zborowskiego, województwa tarnopolskiego. Zrezygnowani i całkowicie zniewoleni, bez najmniejszego sprzeciwu wykonywali rozkaz władcy ich losu. Rozpoczęła się znów wielka krzątanina w wagonie. Każdy z wielką troską i w zamyśleniu opatulał swoje dzieci i brał w ręce pozostałości z bagażu, który zeszczuplał po dwutygodniowej wędrówce do bardzo małych rozmiarów. Opuszczaliśmy wagon, w którym zdążyliśmy się zasiedzieć. W obawie przed gorszym losem, ten cuchnący, zapchlony i zawszony wagon wydał się teraz swego rodzaju przytuliskiem, w którym jedziemy z rodzinnego Podola. I znów żal było go opuścić w strachu przed gorszym. Stanowił on naszą drugą przystań od opuszczenia własnych domów w tarnopolskim.

Zaczęliśmy się jednak pakować i nieśmiało wychodzić na rampę. Oczom naszym ukazał się jakiś dziwny i smętny wygląd całego otoczenia. Wokół rósł las, na rampach całe góry drewna, całe transporty wagonów załadowane budulcem. Traktorami i końmi wożono drzewa, a wydawało się, że jeżdżą oni bez wyładunku, wciąż w kółko, jedni i ci sami, że jest to jakaś demonstracja potęgi drzewnej Uralu, że jest to świat zwalony drzewem i to w różnej postaci. Leżały tam niebotyczne stosy świeżo ściętego budulca, prostego jak przysłowiowa świeca, leżały ogromne zwały okorowanej brzozy, z której cięto drobną kostkę, która służyła jako paliwo generatorom do napędu pojazdów mechanicznych na gaz drzewny. Leżało drewno - surowiec dla przemysłu celulozowo-papierniczego, leżały ogromne sągi różnego gatunku i rodzaju tarcicy, od cieniutkich deseczek, po coraz to grubsze i grubsze, aż do grubych brusów i kancików o różnych wymiarach. Był to świat drzewa na pniu i ściętego, przetartego już materiału. Na stacji panował wielki ruch. Parowozy przeciągały wagony z miejsca na miejsce. Formowano zestawy pociągów do wysyłki gdzieś poza Ural, do odległych zakładów przemysłu drzewnego.




poprzednia
część

 

 

Władysław Strąg:
Z Halczynej Doliny na posiołek Kaban II

 

 

następna
część