Z Halczynej Doliny na posiołek Kaban II - cz.03
Dodane przez Kazimierz dnia Września 22 2009 20:45:05
[źródło: Nasz kresowy dom nad Hukiem, Smolanką i Łopuszanką". Opracowanie zbiorowe pod redakcją Antoniego Worobca. Zielona Góra 2000, tamże Władysław Strąg,: "Z Halczynej Doliny na posiołek Kaban II"]


A tymczasem przejdźmy do naszego więzienia na kołach, na stacji kolejowej w Młynowcach pod Zborowem, gdzie rozgrywała się dalsza część naszego dramatu. Wyrwani z pościeli ludzie nie zdążyli jeszcze ochłonąć z przeżytego szoku i przerażenia. Tu dopiero emocje pomalutku opadały, szok niektórym już mijał, ludzie na trzeźwo oceniali swoją sytuację i nieznaną przyszłość. Jedni posilali się, inni na to wciąż nie mieli ochoty ani apetytu. Przy piecyku w wagonie wciąż była kolejka, jedni kończyli coś pitrasić, a drudzy po nich zaczynali. Piecyk był jeden, okrągły i można było na nim postawić jeden garnek. I tak eksploatowali piecyk cały dzień. Po posiłkach, najpierw dzieci a potem dorośli, odczuwali naturalną potrzebę. Ale dzieci nie krępowało załatwianie się na środku wagonu. Natomiast starsi, a szczególnie panny i kawalerka, naturalną rzeczą krępowali się, był to dla nich problem nie lada. Urządzono więc z prześcieradeł coś w rodzaju parawanu i to już nieco ośmieliło starszych do wypróżniania się. Ale jeden lej okazał się za mało przepustowy i tu zaczęły tworzyć się kolejki. Tak siedząc w bezczynności jedni narzekali, płakali, rozprawiali i zastanawiali się, co z nimi dalej będzie. Jedni powiadali, że Rosja ma nas, Polaków, wydalić na zachód, za Wisłę. Inni twierdzili, że wywiozą nas na Sybir. Szybko przeszedł dzień i zbliżała się noc. W wagonach było ciemno, a lamp nie dano, widocznie w obawie przed zaprószeniem ognia. Ale wzrok człowieka, jak u kota, przyzwyczaja się do ciemności. Zmęczone i wymarznięte dzieci spały, ale starsi nie kładli się spać, czuwali. W wagonach zaczynały rozlegać się tu i ówdzie pieśni religijne. Najpierw cicho i nieśmiało, potem głośniej. Ludzie nucili "Pod Twoją obronę", "Boże coś Polskę", "Wszystkie nasze dzienne sprawy", itd. Na stacji rozległ się pomruk głuszony ścianami wagonów. W którymś wagonie ktoś zaintonował "Nie rzucim ziemi". Ale tego enkawuadzistom wydało się już za wiele. Ruszyli wzdłuż pociągu z wrzaskiem i łomotaniem o ściany wagonu, grozili wypędzeniem na śnieg w środku nocy. Wystraszeni w wagonach ludzie przerywali natychmiast śpiew, stacja milkła i tylko słychać było skrzypienie nóg na mrozie za zewnątrz wagonu i ujadanie psów podnieconych krzykiem swoich panów.

Około północy usłyszeliśmy rozmowę oraz wzmożone nawoływania kolejarzy i ochrony transportu. Potem przeraźliwy ryk rosyjskiej lokomotywy oznajmił, że coś się na stacji będzie działo. Wszyscy w wagonie wytężyli słuch i czegoś wyczekiwali, co nastąpi po tym sygnale. W którą stronę drgnie wagon? I wreszcie pociąg drgnął lekko pod naporem lokomotyw, i zaczął powolutku toczyć się w kierunku zachodnim. Pod wagonami usłyszeliśmy ujadanie, a następnie skomlenie psa. To stary Kruczek, wierne psisko państwa Bartników - naszych sąsiadów - którego dziesięć miesięcy temu przywieźli spod Szczebrzeszyna, skąd przywędrowali na Halczyną Dolinę. Pies, przywiązany do swych gospodarzy, biegł z domu do Młynowiec za saniami swoich panów i nawet nie przeczuwał, że jest to pożegnalne towarzyszenie ludziom, do których był bezgranicznie przywiązany. Tu, pod wagonem, warował na śniegu i mrozie, cały czas czując wewnątrz swoich panów. A kiedy pociąg ruszył, on biegł za nim i psim instynktem wyczuł, że to jest już jego koniec. Z budki strażniczej padł strzał i trafiony pies przestał skomleć. Jego pani długo jeszcze nie mogła powstrzymać ronionych łez, ani uspokoić się. Na całej długości pociągu rozlegał się krzyk wewnątrz wagonów.

Pociąg ciężko dysząc, bardzo powoli, stopniowo nabierał szybkości i za chwilę, pogwizdując minął dworzec i ujrzeliśmy ostatnie zabudowania stacyjne, a po nich i miasta. Przez szczeliny w ścianach było widać wolną przestrzeń pól pokrytych iskrzącym się w księżycu białym śniegiem. Po obu stronach toru kolejowego, w różnych odstępach widać było okopanych w śniegu, niczym w okopach pod Stalingradem, uzbrojonych żołnierzy NKWD, strzegących całej trasy od Młynowiec do Tarnopola. Widocznie obawiano się dywersji i odbicia uwięzionych w wagonach. Pociąg brał kurs na południowy wschód. Po naszej prawej stronie leżało, śpiące o tej porze, miasto Zborów, a bliżej między miastem a trasą kolejową wiła się ciemna w nocy wstęga rzeki Strypy. Miasto spało, ale gdzieniegdzie migotało światło. Mijając Zborów, pociąg wyraźnie prostował swoją marszrutę w stosunku do stron świata i przeraźliwie wyjąc niskim basem syreny, rwał już pełną parą prosto na wschód. Droga na Tarnopol była wciąż wolna. Nie zatrzymując się mijaliśmy małe przystanki, by po przeszło godzinie jazdy i niczym nie zmąconej na zewnątrz ciszy nocy, znaleźć się w granicach administracyjnych miasta Tarnopola.

Tu, w powadze chwili, w jaskrawą i mroźną noc powitała nas królowa Tarnopolszczyzny, rzeka Seret. Zadudniły stalowe przęsła mostu i już wjeżdżaliśmy do bram stolicy naszego województwa. Nad naszymi głowami ukazał się "kukuruźnik", który krążył nad transportem. Nie wiem, jakie zadanie miał pilot tego samolotu, ale biorąc pod uwagę poważną bądź co bądź akcję deportacji wyjątkowego gatunku ludności, należy się domyślać, kogo z góry obserwował czy pilnował. Pociąg zwalniał nieco biegu, ale nic nie wskazywało na to, że ma zamiar zatrzymać się. Był to leniwy bieg po rozjazdach torów przez stację i wnet ujrzeliśmy peryferie miasta. Już było grubo po północy i zaczynało się rozjaśniać, a ludzie w naszym więzieniu na kołach nie spali.

Babcia Kałuszkowa dusiła się i kaszlała, była chora na astmę, a atmosfera w wagonie nie sprzyjała jej, cierpiała z powodu tej choroby i nie mogła zasnąć. Uciekała w kąt wagonu i tam zaczerpywała świeżego powietrza, wpadającego przez szpary ścian i podłogi wagonu. Wszyscy jej współczuli, ale nikt nie mógł nic zaradzić. Pani Peszko, kobieta około czterdziestki, od kilkunastu lat obłożnie chora, leżała sparaliżowana na twardych dechach pryczy i jęczała. Potrzeby fizjologiczne załatwiała pod siebie. Rodzina czuwała i usługiwała przy chorej, ale nie zawsze w porę interweniowała. Pogarszało to i tak już fatalne warunki i świeżość powietrza w wagonie. Ludzie, mimo zrozumienia sytuacji, byli podrażnieni, atmosfera była zła, wszyscy bardzo źle znosili pobyt w wagonie. Pomocy medycznej nie było i nikt nawet o tym nie pomyślał.

Pociąg pełną mocą dwóch lokomotyw rwał wciąż na wschód. W zaryglowanym wagonie robiło się coraz cieplej i duszniej, brak było powietrza, aż w końcu nie było czym oddychać. W przeludnionym wagonie panował niepokój, powstał wielki tumult, który przeszedł w krzyk i wołanie o pomoc. W rozgrzanym od piecyka i ciepłoty 57 osób w wagonie powstała duchota i smród. Polewany za każdym załatwiającym się lej ustępu zamarzł, bo był mrożony od spodu. Odchody ludzkie rozlewały się po podłodze i wydawały woń nie do zniesienia. Pani Peszko traciła momentami przytomność, a babcia Kałuszkowa siniała z braku powietrza, dzieci przeraźliwie wrzeszczały, starsi mdleli lub czuli się bardzo słabo. Zaczęto wołać o pomoc, bić w drzwi i ściany wagonu. Prośba otwarcia okiennic nie dała rezultatu, były zamknięte na ślepo od zewnątrz. Czekiści początkowo nie reagowali i pociąg rwał dalej naprzód. Wybito więc otwór w podłodze, w miejscu leja, wyrąbano siekierą zamarznięty lód i zaczęto wyłamywać klapy na oknach. Na to w końcu zareagowała straż, bo podobna sytuacja miała miejsce i w innych wagonach. Strażnicy myśleli, że w wagonach nastąpił bunt i oddawali ostrzegawcze sygnały w górę. Po kilku kilometrach takiej rozróby pociąg zatrzymano w polu i natychmiast otoczony został przez kordon żołnierzy NKWD. Do wagonów wtargnęli "bojcy", aby stłumić bunt. I tu sytuacja została wyjaśniona. Ktoś rozsądniejszy zrozumiał powód paniki i rozkazał otworzyć klapy okiennic. Po chwili pociąg ruszył w dalszą drogę. Ale przy otwartych oknach, w środku zimy, przy temperaturze r11;30°C niemożliwością było podróżować. Zaczęliśmy dla odmiany zatykać okna czym kto mógł i co jakiś czas wietrzyć wagon.

Pociąg ciężko dysząc miarowo odstukiwał łączenia szyn i z łoskotem mijał podniesione ramiona semaforów, oznajmiających zielonym światłem wolną drogę. W wagonach, mimo upływu kilkunastu godzin jazdy, nadal panowała atmosfera podniecenia. Jedni płakali, inni modlili się, a jeszcze inni klęli i psioczyli. Na peronach mijanych stacji było pusto, widocznie zabroniono ludziom przebywania w czasie naszego przejazdu. Zbytecznych gapiów zapewne usunięto, bo i po co ktoś miałby być niepotrzebnym świadkiem takiego widowiska i barbarzyńskich zwyczajów, pomysłowego w tym względzie Ławrientia Berii.

Dojeżdżaliśmy do jakiejś dużej aglomeracji, bo widać to było z plątaniny szyn i rozjazdów. Ktoś w wagonie patrząc w okno głośno myślał, że to na pewno będzie Kijów. Wyglądaliśmy nazwy stacji, ale napisów nikt nie zauważył. Pociąg jakby wytracał szybkość i już po chwili leniwie wtaczał się obok rampy kolejowej i tu wreszcie stanął. Wszyscy zesłańcy byli w pogotowiu i tylko nadsłuchiwali, co się dzieje za deskami wagonu. A może to już kres naszej podróży? A może to jakaś nowa niespodzianka wydumana przez naszych władców? Ludzie zniewoleni wewnątrz wagonu przestawali już być sobą i we wszystkim podejrzewali jakiś podstęp. Było już po południu i wszyscy odczuwali głód oraz pragnienie, a szczególnie dzieci. Węgiel w kuble już się skończył i nie było czym palić w piecyku, a przez szczeliny w wagonie wiał chłód, który zostawiał charakterystyczne, białe płatki szronu, którym natura niczym pszczoła kitem zalepia szczeliny swego ula. Kolejarze sprawdzali stan podwozia wagonów, a czekiści maszerowali po dachach i sprawdzali ich stan, czy ktoś nie próbował ucieczki. I takie czynności były już codziennością w naszym życiu i już na całej trasie naszej podróży ta podejrzliwa czynność miała miejsce.

Wreszcie ktoś zaczął manipulować przy ryglach drzwi i po obtłuczeniu lodu z wielkim zgrzytem i hałasem otworzył je na oścież. Na rampie stało kilkunastu zbrojnych armiejców i jakiś starszyzna z pękiem papierów w garści. Wszedł bezceremonialnie do wagonu, rozpoczął przeliczanie i sprawdzanie wszystkich. Każdy z deportowanych wystraszony szeroko otworzył oczy i na coś wyczekiwał. Na błagalną prośbę pana Peszko o pomoc medyczną dla chorej żony, naczelnik coś podniesionym głosem wykrzykiwał i wymachiwał rękoma, aż w końcu wyszedł. A w tym czasie dwóch armiejców podeszło pod otwarte wciąż drzwi z kotłem parującej na mrozie zupy i zachęcając nabierką wołali: "Podchodi z pasudoj" - podchodzić z naczyniem, po czym nalewając wodnistą lurę, pytali każdego "Skolko dusz?" - ile osób? Widocznie poczęstunek był ściśle wydzielony na osoby, a dla nich z tego musiało coś zostać, chyba, że oni byli pierwsi w kolejce do kotła? Zupa była już wystygła, a okraszona była jakimś olejem i nie można było zorientować się, czy to jest kartoflanka, czy krupnik, bo ani jednego, ani drugiego nie można było odszukać się w niej. Następna para armiejców podchodziła z kotłem kartofli i wiadrem kiszonej, ale cuchnącej kapusty. I ci też sprawdzali "Skolko dusz". Trzecia dwójka bojców podchodziła z koszem bardzo szaro wyglądającego chleba i rozdając po pół bocheneczka na rodzinę tego niedopieczonego gnieciucha, darła się i też wrzeszczała - "Skolko dusz". Cała ta tragikomedia obdzielania wszystkich polskich dusz trwała około godziny.

Nie jestem pewny i nie wiem, czy polega to na prawdzie, ale ktoś puścił w całym naszym transporcie wiadomość, że poczęstunek wydany nam w tym dniu w Kijowie był bardzo skromnym darem Kijowskiej Polonii, która na wieść o przyjeżdżającym na Syberię transporcie deportowanych rodaków z Podola, skrzyknęła się w tajemnicy i zrobiła nam niespodziankę w postaci ciepłego posiłku. Ciepły to on już nie był, po drodze zdążył ostygnąć ale serdeczna była idea ofiarodawców, którzy nie mając w tych latach sami za wiele, zdobyli się na tę charytatywną pomoc rodakom znajdującym się w tragicznej sytuacji, narażając się na niebezpieczeństwo, jakiego świadomie podjęli się. Coś w tym prawdy musi być, gdyż każdy bochenek chleba był przekrajany - jak gdyby w ten sposób kontrolowany. Dar ten był również wyrazem solidaryzowania się Polaków w chwilach bardzo trudnych.

W tym czasie pan Peszko znów ponowił prośbę o pomoc lekarską dla chorej. Ale przywołana jakaś starszyzna oznajmiła, żeby wystawić chorą na peron, to oni ją zabiorą do "bolnicy". Ale na tę propozycję pan Peszko nie przystał i chora nadal jęczała w wagonie. A na wieść, że trzeba chorą zostawić, obie córki Peszkówny narobiły płaczu i wrzawy, nie godziły się oddać matkę z wagonu i mimo beznadziejnej sytuacji, chciały mieć ją przy sobie.

Tak jechaliśmy dalej i tak minęła pierwsza doba naszej dramatycznej podróży i pierwszy przystanek od stacji Młynówce. Po rozdaniu posiłku i obdzieleniu wszystkich polskich dusz, obecni w wagonie domagali się uzupełnienia węgla i wody. Nie było już czym palić, a i woda dawno skończyła się. W wywianym wagonie było już zimno, dokuczało pragnienie, a matki niemowląt nie miały w czym przeprać pieluch. Wysłano więc pod konwojem straży kilku mężczyzn z kubłami i wiadrami i uzupełniano zapasy. Pociąg ruszył w dalszą drogę na wschód. W wagonie było ciasno i brudno, nie było warunków, aby umyć się i ten problem nie wróżył nic dobrego, groziło, jeśli nie epidemią, to bardzo niebezpiecznym stanem sanitarnym i zawszeniem. W tak skandalicznych warunkach higienicznych i ciasnocie, wśród różnie prowadzących się pod względem czystości ludzi, należało spodziewać się epidemii, biegunki wśród dzieci i z tym związanych różnych chorób. W wagonie byli chorzy na gruźlicę, z brudu mógł powstać świerzb i inne choroby dermatologiczne. Jak już wspomniałem, pani Peszko, była obłożnie chora, od lat leżała sparaliżowana, nie mówiła nic i nic nie słyszała, była bez czucia i ze wszystkim zdana na łaskę czy niełaskę rodziny bądź osób opiekujących się nią. Na wyschniętym ciele miała odleżyny w postaci ran. Wszystko na niej ropiało, gniło i bardzo cuchnęło. Rodzina miała z nią wiele kłopotu i musiała poświęcać jej dużo czasu. Był to jednak żywy jeszcze człowiek i nie sposób było pozbawić go opieki czy wystawić na peron, jak radził czekista. Była jednocześnie żoną i matką dwóch dorosłych córek. I pomimo przeżywanych uciążliwości z chorą, wszyscy troje opiekowali się nią i nie oddali jej z wagonu. Wszyscy w wagonie byli pełni podziwu dla poświęcenia się męża i córek dla chorej matki i żony.

Na jednej stacji, gdzie na peronie nie było żywej duszy, stało kilku kolejarzy. Znający język rosyjski pytali o stację docelową naszego transportu, ale żaden z nich nie powiedział ani słowa i rozeszli się. Był to widoczny znak, że ludzie ci boją się czegoś, że nie chcą mieć kłopotów z NKWD. Przypadkowi widzowie z peronów z litością patrzyli w naszą stronę. Nie byli przecież w stanie nic nam pomóc, ani coś zaradzić.

Na tej stacji wydano nam znów posiłek. Zupa była bardzo podła i nie można było określić z czego ugotowana. Po powierzchni tego płynu pływały ciemno-brązowe oczka jakiejś cuchnącej oliwy. Wydano nam też po pajdzie chleba na osobę. Chleb też był bardzo podłego gatunku, z dodatkiem trocin albo mąki kasztanowej, bo aż się rozsypywał w rękach. Wszystko to jednak ludzie brali i usiłowali jeść, bo nie było w czym wybrzydzać, a jeść się chciało. Zapasy zabrane z domu już się skończyły i wszyscy byli zdani na ten właśnie lichy "pajok" wydawany nie co dzień, a od przypadku do przypadku. Komu jeszcze zostało coś z domu, to już oszczędzał dla małych dzieci i chorych. A chorych z każdym dniem przybywało. W tych nieludzkich i urągających warunkach każdy czuł się źle i każdy był chory. Bardzo dokuczliwym problemem w zatłoczonym wagonie było spanie. Nie wszyscy mieścili się na półkach. Spaliśmy ułożeni jeden przy drugim, jak śledzie w beczce. Czy się komuś podobało czy nie, to musiał znosić obecność obcej osoby u swego boku i z konieczności tulić się do siebie. Niektórzy słali sobie posłania na podłodze, ale od podłogi ciągnął chłód. Podłoga była nieszczelna, a w jej szparach był szron. Ktoś na przystanku zdobył trociny i na nich słał posłanie. Ale wnet wyrzucono trociny, bo w nich mnożyły się roje pcheł. Spanie w tym bydlęcym wagonie było koszmarem. Wagon cały czas był kołysany i targany, a szyny wydawały nieznośny szum połączony z łoskotem kół na złączach. Komu przypadło w udziale kłaść się przy ścianie, ten przymarzał do jej oszronionej powierzchni. Każdy cisnął się do środka, z tego powodu wynikały sprzeczki, kończące się kłótnią.

Były przeziębienia i z tego powodu przez dzień i noc kaszlał cały wagon, niczym szczekające psy. Ponieważ lekarstw nie było, więc radzono sobie jak kto mógł i czym kto mógł, przy pomocy babcinych metod. Nie zawsze to skutkowało, ale innych środków nie było. Na prośby o lekarza czy leki, nieczuli enkawudziści wzdrygali tylko ramionami, rozkładali w bezradności ręce i coś wrzeszczeli, czego my za wiele nie rozumieliśmy. A najczęściej powiadali "prywykniesz" - przyzwyczaisz się. Było to typowe, rosyjskie powiedzenie tego okresu. Każdy dzień był podobny do drugiego, a w sumie był koszmarem i wielkim dramatem zniewolonych w wagonach ludzi.

Dzień rozpoczynał się bardzo wczesną pobudką, gdyż warunki do tego zmuszały, nie można było wylegiwać się, a szczególnie tym przymarzniętym do ściany. Przeziębienia zmuszały do częstego wstawania w nocy z moczem. Drzwi otwierane raz dziennie, a nawet rzadziej, ukazywały zawsze te same, ponure i wściekłe sołdackie pyski. Kubeł węgla i szczapa drzewa nie zawsze stanowiły dzienny przydział, nieraz musiało to wystarczyć na dłużej. I podobnie przedstawiała się sytuacja z dostarczaniem jedzenia i wody do zamkniętych wagonów





poprzednia
część

 

 

Władysław Strąg:
Z Halczynej Doliny na posiołek Kaban II

 

 

następna
część