Olejowskie legendy i podania ludowe
Dodane przez Remek dnia Grudnia 23 2008 15:07:40
Bardzo ciekawy materiał, stare olejowskie podania ludowe przechowane w pamięci współczesnych ukraińskich mieszkańców Olejowa.



[źródło: Володимир Кривоніс, Микола Лемега: ”Рідне Село”. Оліїв 2008, rozdział "Легенди та перекази рідного села". Tłumaczenie z jęz. ukraińskiego Remigiusz Paduch]


Pierzaści zdrajcy (oryg. "Пернаті зрадники")


To zdarzyło się setki lat temu. Niespokojne było życie na Ukrainie. Tatarzy napadali na ukraińskie wioski i miasta, rabowali, zabijali i brali do niewoli ludzi. I Olejów niejeden raz doświadczył napadów łapaczy ludzi.

Nieszczęście mogło nadejść o dowolnej porze i zastać Ukraińca i na koniu, i przy domowej robocie, i na wypasie. Źle było z takim człowiekiem, który nie zdążył ukryć się przed koczownikami, i mogło go spotkać coś gorszego niż niewola. Kto był w osadzie, ten podziemiami uciekał do zamku albo do lasu. Ludzie, którzy pracowali na polach, musieli szukać schronienia gdzie indziej.

Często praprzodkowie mieszkańców wsi chowali się na moczarach, które znajdowały się w dolinie pod Ślepakową Górą. Oczeret dobrze maskował ludzi przed wrogim okiem. Stojąc do pół pasa w wodzie, mieszkańcy wioski wyczekiwali, kiedy minie niebezpieczeństwo.

Ale "sojusznikami" Tatarów były błotne czajki. Latały nad głowami ludzi i głośno krzyczały. To był idealny znak dla łapaczy ludzi, że tam ukrywają się miejscowi mieszkańcy. Tatarzy wchodzili w oczerety i wyłapywali wszystkich, którzy tam próbowali się schować.

W ten sposób w czasach niebezpieczeństw te rzeczne ptaki były wrogami miejscowej ludności.




Ulica "Trzech ludzi" (oryg. "Вулиця ”Три люда”")


Była kiedyś w Olejowie ulica "Trzech ludzi". Opowiadają, że nazwa ta powstała jeszcze w czasach, gdy na tereny Galicji zapuszczały się zagony tatarskie, niosąc ze sobą śmierć i spustoszenie.

W czasie jednego z takich napadów wrogowie spalili osiedle i zniszczyli zamek.

Nikogo nie żałowali bisurmanie - zabijali mężczyzn i kobiety, dorosłych i dzieci. Kamień na kamieniu nie pozostał z dawnej osady. Udało się uratować tylko trzem mieszkańcom, którzy schowali się w głębokim, wypłukanym przez wodę jarze.

Stąd i nazwa ulicy "Trzech ludzi".




Jak zbudowano cerkiew Świętego Mikołaja (oryg. "Як будували Святомиколаївську церкву")


Czy prawda to, czy nie - nikt nie wie. Ale doszła do naszych czasów ciekawa legenda.

Kazimierz Wodzicki miał dwie córki. Pewnego niedzielnego ranka poszły one do kościoła na mszę świętą. W tym dniu wypadało jakieś katolickie święto. Dziewczęta przystroiły kwiatami figurę Matki Boskiej, która stała w kościele.

Nabożeństwo się skończyło, ludzie rozeszli się do domów i hrabianki też opuściły świątynię.

Ksiądz, ujrzawszy kwiaty, zerwał je i wyrzucił na śmietnik. Ludzie, którzy jeszcze znajdowali się w Domu Bożym, zobaczyli to i opowiedzieli hrabiemu. Bardzo rozzłościł się hrabia Kazimierz, dowiedziawszy się o takim postępku kapłana. Potraktował to jako zniewagę swoich dzieci.

Wtedy pan zarzekł się, że zbuduje cerkiew na swojej ziemi i właśnie tam będą się modlić do Boga jego córki.

Tak, według legendy, została wybudowana cerkiew Świętego Mikołaja naprzeciwko pańskiego folwarku.




Jak hrabia Wodzicki kuropatwy i bażanty 'szkodował'(*) (oryg. "Як граф Водзіцький куріпок та фазанів шкодував")


Kazimierz Wodzicki był wielkim miłośnikiem przyrody i leśnego ptactwa.

Nakazał on jakoś włościanom, że jeśli ktoś zobaczy w swojej kopie zboża złożone jajka bażanta czy kuropatwy, to żeby go o tym koniecznie powiadomił.

I rzeczywiście, zauważył jeden z mieszkańców wioski, że u niego w kopie żyta wysiaduje jajka samica bażanta, albo, jak mawiali Olejowianie, "pańska kurka". Człowiek powiadomił o niej pana. Ten powiedział, żeby nie zabierać zboża i oddał chłopu swoją kopę (**).

Włościanin przeczekał, dopóki samica nie wysiedzi piskląt i nie opuści gniazda, a potem zabrał jeszcze i swoją kopę.

Od tego czasu mieszkańcy wioski zaczęli zwabiać ptaki do własnego zboża, żeby na tym zarobić.

(*) szkodować - wyraz znany w dawnym języku polskim, współcześnie już nie używany, oznaczający wynagrodzenie komuś szkód
(**) kopa - kilkanaście snopków zboża ułożonych razem; tam na Kresach były też w użyciu półkopki




Jak Cyganie umieli 'tumany' w oczy puszczać (oryg. "Як цигани вміли в очі тумана пускати")


Kiedyś dawno przyjechał do Olejowa cygański tabor. Cyganie rozeszli się po wiosce wróżyć i żebrać. Jeden Cygan pokazywał miejscowym mieszkańcom w centrum wsi cuda - jak on może przechodzić przez słup. Ludzie płacili mu grosze i, rozdziawiając usta, gapili się na "cud".

A w tym czasie jechał przez wioskę garncarz. Wiózł on do Zborowa na jarmark całą furę garnków, dzbanków, makutrów, półmisków. Garncarz był obcym człowiekiem i tumana w oczy (hipnozy) Cygan mu nie wpuszczał. Ten człowiek jasno widział, że Cyganek przez żaden słup nie przechodził, a po prostu kręcił się wkoło niego.

- Ludzie, co wy robicie! Na co się gapicie? Przecież on was oszukuje, - i opowiedział garncarz Olejowianom, jak to naprawdę było.

Po tym ludziom w oczach rozwidniło się i oni, rozczarowani, pomaleńku zaczęli rozchodzić się do swoich domów.

Bardzo rozzłościł się Cygan na garncarza za to, że ten go zdemaskował.

- Zobacz! - krzyknął Cygan - u ciebie na furze psy się gryzą!

Obrócił się człowiek i zobaczył, że rzeczywiście, trzy ogromne psy zczepiły się na jego wozie i tłuczą garnki. Chwycił więc w ręce zdrowego drąga i zaczął nim okładać te psy.

Po jakimś czasie garncarz się opamiętał, ale wszystko, co wiózł na jarmark było potłuczone, a psów, oczywiście, żadnych nie było. Obejrzał się za siebie, a po Cyganie już i śladu nie było.

Podrapał się człowiek po głowie, zawrócił furę i pojechał z opuszczoną głową do swojej wioski.




Jak Iwan Moszka oszukał (oryg. "Як Іван Мошка обдурив")


Żył kiedyś w wiosce Żyd Moszko. Była zima. Żeby w budynku było ciepło, trzeba było spalić wiele drewna.

Zbliżała się sobota, i jeszcze jakieś żydowskie święto. Wszyscy wiedzą, że Żydom w sobotę zakazane jest cokolwiek robić, a tym bardziej w święto.

Długo myślał Moszko, co ma zrobić. Bo tak samo chciał, żeby w chacie było ciepło, jak i żeby praw judaizmu nie złamać. Postanowił w końcu nająć jakiegoś człowieka, żeby palił mu w sobotę. Żył w wiosce biedny człowiek Iwan. Poszedł do niego Moszko i poprosił, żeby ten rozpalił w piecu i dokładał tam drzewa przez całą noc. Iwan zgodził się, bo parę krajcarów by mu się przydało.

Przyszedł ten człowiek do Żyda, naznosił drew. Ale całą noc siedzieć i palić nie miał ochoty. I postanowił Iwan zrobić tak, żeby się i wyspać i grosze otrzymać.

Dopóki Żydzi chodzili po chacie, to on jeszcze coś niby palił. A kiedy pozasypiali, to zapalił świeczkę i wstawiwszy ją do pieca, owinął się w kożuch, położył na podłodze i zasnął.

Budzi się Moszko w środku nocy i czuje, że w chacie zimno. Raz podszedł do pieca, popatrzył - pali się. Drugi raz podszedł - to samo. Potem dał sobie spokój z chodzeniem. I tak Iwan Moszka oszukał.




Złoty lew (oryg. "Золотий лев")


Zaplanował jeden gospodarz pobudować sobie nowy budynek. Na miejscu, jakie obrał pod zabudowę, stał olbrzymi pieniek. Zaczął człowiek go karczować. Długo się męczył, nie raz potem spłynął, ale pień mimo wszystko wykarczował.

Kiedy olbrzymie rozgałęzione korzenie znalazły się na górze, gospodarz nie wierzył własnym oczom. W ziemi, pod pieńkiem, leżała złota figurka lwa. Wziął ją wieśniak do ręki - złoty lew okazał się ciężki, ważył kilogram do dwóch.

Dokładnie obejrzał człowiek znalezisko, przetarł je połą koszuli i ujrzał na dole napis. Człowiek był piśmienny i przeczytał wygrawerowanie na figurce.

A napisane tam było, że o pięć kilometrów od tego miejsca, pod takim samym drzewem, jest zakopana złota lwica. Tego skarbu nikt nie odnalazł do dzisiaj.




Kara z niebios (oryg. "Небесна кара")


Zawsze w Olejowie były dwie parafie - rzymsko-katolicka i greko-katolicka. Były takie lata, w których rzymsko-katolickie Święta Wielkanocne zbiegały się z greko-katolickimi. Cała wieś świętowała wtedy Wielkanoc razem. Kościelne procesje różnych parafii często spotykały się na drodze, witały jedna drugą ukłonami.

Żył w wiosce człowiek, który bardzo nie lubił Polaków. Pewnego razu, kiedy polska i ukraińska procesja spotkały się na drodze, ten człowiek wybiegł rozzłoszczony na ulicę i zaczął kląć.

- Żebym ja więcej nie zobaczył że Polacy i Ukraińcy spotykają się i kłaniają sobie nawzajem!

Minęło trochę czasu i człowiek ten oślepnął.

Tak został pokarany człowiek przez Pana Boga za swoje słowa.




Od administratorów strony internetowej "Olejów na Podolu".

Każda okolica ma jakieś legendy i podania ludowe, jednak bardzo rzadko ktoś to zapisuje. I wiele z tych opowieści znika bezpowrotnie razem ze starszymi ludźmi, bo pamięć młodszych pokoleń jest już zajęta czymś innym.

Podanych wyżej opowiadań nie można traktować jako szczerej prawdy, słowo w słowo. Ale nie są to też bajki czy baśnie, opowiadane dzieciom dla rozrywki. Są to dalekie echa jakiś rzeczywistych wydarzeń, zniekształcone po latach ustnego przekazywania z pokolenia na pokolenie. Przez kilkaset lat większość Olejowian była niepiśmienna, dopiero na początku XX wieku weszło w dorosłe życie pokolenie kształcone w szkołach ludowych. Gdzieś po drodze tego "łańcuszka przodków", być może wiele lat temu, ktoś coś niedokładnie zapamiętał, lub przerobił po swojemu, dopasowując do lepiej znanych realiów. W ten sposób zapewne osoba hrabiego Wodzickiego trafiła do opowieści o powstaniu cerkwi Świętego Mikołaja.

I zwróćcie jeszcze uwagę, że są tu gdzieniegdzie fragmenty unikalne, których nie znajdziecie w innych tego typu legendach, wywodzących się z innych okolic. Więc na pewno powstały w Olejowie i prawdopodobnie odnoszą się do jakiś rzeczywistych faktów. Do wydarzeń tak ważnych lub ciekawych dla lokalnej społeczności, że przekazywano je z pokolenia na pokolenie.

Jak duża jest ta prawdziwa część opowieści, trudno teraz ocenić. Mogę tylko wskazać ciekawe tropy. Na pewno prawdziwa wydaje się część opowiadania o czajkach błotnych, które krzykiem ściągnęły na ludzi nieszczęście. Prawdopodobnie po prostu broniły swoich gniazd w trzcinach w porze wysiadywania jaj - sprowadzając opisane nieszczęście na dawnych Olejowian. Być może udałoby się wyliczyć, w jakiej konkretnie porze roku (miesiąc) odbyłby się ten najazd - i powiązać to ze znanymi napadami Tatarów. Ta część Podola była mocniej zaludniona - i lepiej broniona przez wojska koronne, niż na przykład ziemie położone bliżej Dniepru. Tak daleko nie zapuszczały się już pojedyncze, małe zagony tatarskie, a jedynie większe wyprawy, opisywane w źródłach.

W opowiadaniu o ulicy trzech ludzi, którzy mieli pozostać po najeździe tatarskim, też mogą być prawdziwe elementy. Co najmniej raz, w czasach Sienieńskich (I połowa XV wieku) Olejów został doszczętnie zniszczony i (prawdopodobnie po dłuższym czasie) odbudowany w zupełnie innym miejscu, przez innych ludzi. Świadczą o tym pozostałości zwane "Na sklepach". I musiało się tu wydarzyć coś strasznego, skoro poprzedni mieszkańcy po prostu nie wrócili i nie odbudowali na nowo swoich domów w tym samym miejscu.

Prawdziwa wydaje się też opowieść o "szkodowaniu" bażantów i kuropatw przez hrabiego Kazimierza Wodzickiego. Ale już wiązanie jego osoby z budową cerkwii świętego Mikołaja jest na pewno błędne. Cerkiew była dużo starsza od rzymskokatolickiego kościoła, a przynajmniej tego ze stałym, miejscowym kapłanem. Istniała już w styczniu 1757 roku, o czym świadczy zapis o ślubie Marcina Antoniego Zaleskiego z Kunegundą Jeżówną który miał się odbyć "in Ecclesia ritus Graeci Olejoviens", co odnotowano w rzymskokatolickiej księdze ślubów z Jeziernej. Czyli na pewno przed czasami Wodzickich i nawet Starzeńskich istniała już w Olejowie cerkiew grekokatolicka.