cz.16 - Front 1944 r. - na folwarku u stryka Michała
Dodane przez Kazimierz dnia Listopada 16 2008 16:52:51
[źródło: "Kazimierz Olender, "Zapamiętane z dzieciństwa". Sanok 2000, Agencja Wydawnicza "Drukiem".]


Pewnego dnia, gdy lekko padał śnieg, zobaczyliśmy kilkunastu niemieckich żołnierzy przemykających między zabudowaniami. Byli ubrani w białe kombinezony i mieli broń gotową do strzału. Przyszli od zachodniej strony. Tego dnia po raz ostatni widzieliśmy Niemców w Trościańcu. Sztab rosyjski po ostatnim ostrzale ponownie sprowadził się do naszego domu. Nie zapomnę dnia, w którym do sztabu, czyli do naszego pokoju, przyszedł młody, może 16-letni żołnierz. Był średniego wzrostu, wychudzony, a ręce i twarz tak miał brudne, że aż się świeciły. Tato zażartował, że po raz ostatni mama myła go chyba jeszcze w nieckach. Ten chłopiec zwrócił się do dowodzącego z prośbą o granaty przeciwczołgowe, bo został wysłany na pierwszą linię, tam zobaczył dwa czołgi, które przejechały obok niego, a on nie mógł nic zrobić. Oficer zaczął go uspokajać, że jeszcze będzie miał okazję. Sztab opuścił nasz dom, a młody sołdat wszedł do kuchni, gdzie mama gotowała. Zaczął politykować. Powiedział, że przyszli nas wyzwalać. Dużo mówił też o Związku Radzieckim i o tym, że u nich "wsio rawno", że nie ma bogaczy i biedaków. Mama mu na to krótko:

- Jeśli u was tak wszystko równo, to dlaczego ty od Moskwy idziesz pieszo, a oficer jedzie samochodem?

Przestał dyskutować, ale zapytał się mamy, czy nie ugotowałaby mu kury. Wyszedł i po chwili wrócił do kuchni z naszą kurą. Mama podniosła krzyk, że to nasza kura i nie będzie jej gotowała. Wyszedł ponownie i wrócił z inną kurą pod pachą. Za nim przybiegła stryjna Trymbulak - Capicha krzycząc:

- Kurę mi ukradł!

Wyrwała mu stworzenie i poszła do domu. Żołnierz więcej do nas nie przychodził. Jego towarzysze wynieśli się też z naszej stodoły wraz ze swymi zwierzętami i kuchnią polową. Pod wieczór zobaczyliśmy maszerujące od wschodniej strony oddziały sowieckie. Szli na linię frontu, która była tuż za wsią. Żołnierze zatrzymali się na skarpie obok naszego domu i położyli się koło siebie na śniegu. Natychmiast zasnęli zmęczeni marszem. Wtem zjawił się oficer i wrzeszcząc, kazał im się ruszać. Wszyscy powstali i ruszyli ku linii frontu.

Rano zachmurzyło się, padał śnieg. Niemcy znów wznowili ostrzał, a pociski zaczęły padać bardzo gęsto. Pobiegliśmy do piwnicy. Nie rozmawialiśmy ze sobą, nasłuchując, kiedy wybuchnie następny pocisk. Nagle w pokoju nad nami usłyszeliśmy kroki. Tato ostrożnie wyszedł, by sprawdzić co się dzieje. Mama tego dnia raniutko zamiesiła ciasto na chleb w dzieży, po czym przykryła je pierzyną, żeby miało ciepło i szybko wyrosło. Ojciec wrócił do piwnicy i powiedział, że ktoś odsunął pierzynę na bok i zabrał dzieżę z ciastem. Zostawił tylko wieko. Mama zdenerwowała się:

- A niech się udławi tym ciastem. Żeby chociaż dzieżę zostawił. W czym ja teraz będę miesiła ciasto na chleb?

Pod wieczór jeden z pocisków spadł obok stajni, przy której stały nasze sanie. Wybuch spowodował złamanie jednej płozy.

Panował coraz większy strach. Ludzie chowali się po piwnicach przyjmując także tych, którzy ich nie mieli. Niektórzy mieszkańcy zaczęli opuszczać Trościaniec. Większość z nich kierowała się na wschód do Załoziec, Milna lub gdzie kto może. My też postanowiliśmy uciekać. Ale dokąd? Do stryka Michała na folwark. Tato mówił, że jak tylko Sowieci pocisną Niemców, to zaraz wrócimy do domu. Na szczęście tato dwa dni wcześniej skądś przyprowadził konia. Była to klacz maści kasztanowej. W popłochu zaczęliśmy reperować sanie i pakować co cenniejsze rzeczy, pościel, mąkę i trochę zboża. Na sanie dużo się nie zmieściło, bo zabieraliśmy ze sobą ranną ciocię Marysię. Jej zraniona ręka bardzo już spuchła i okropnie bolała. Ciocia miała gorączkę, płakała i stękała z bólu. Na niesprawnych saniach, oprócz cioci Marysi, jechała jeszcze Władzia cioci Stefki i moja najmłodsza siostra Frania. Zabraliśmy też ze sobą krowę, dwie małe owieczki i budzik, który niosła siostra Gienia. Wszystko inne pozostało.

Chyba Bóg wziął nas pod opiekę, bo zaczął padać gęsty śnieg, pod którego osłoną szczęśliwie dotarliśmy do stryka Michała Olendra. Były tam już inne rodziny, trzy nasze i czwarta cioci Kasi Kusiak z dziećmi, matką i siostrą.


Na folwarku u stryka Michała

Dzięki Bogu udało nam się wyrwać spod ostrzału artyleryjskiego. Pierwszą noc przespaliśmy spokojnie na słomie. Każdy kładł się, gdzie mógł. Było ciasno ze względu na dużą liczbę osób. Ciocia Marysia wciąż miała gorączkę, a lekarza i opatrunków nie było. Następnego dnia przyszedł do stryka sowiecki sołdat i zobaczywszy chorą zapytał, co jej się stało. Kiedy ciocia Stefka opowiedziała mu tę historię, żołnierz wyjął z kieszeni swój ostatni bandaż i zabandażował cioci rękę. Rana była niebezpieczna, bo dostały się do niej włosy z kożucha i ręka była bardzo spuchnięta. Żołnierz powiedział, że chorą trzeba natychmiast zawieźć do Załoziec. Skądś wzięto parę koni, zaprzęgnięto je do sań. Trzeba było jechać drogą na przełaj przez pola, możliwie najniższym terenem, bo w razie przejazdu przez Trościaniec sanie mogłyby zostać zauważone przez niemieckiego obserwatora.

Kiedy ciocia odjechała do lekarza, nieco się uspokoiliśmy. W Załoźcach tato spotkał Józia Bucznego, obecnego męża cioci Marysi. Ten zmienił tatę i powiózł ranną dalej. Z Załoziec Sowieci przewieźli ciocię do Żytomierza. Szpital przepełniony był rannymi. Ciocię położono na korytarzu. Tam lekarze stwierdzili u niej gangrenę. Jest stan był tak ciężki, a gorączka tak wysoka, że ciocia nie pamięta, ile dni tam leżała. Zapamiętała tylko, jak przez mgłę, że stali obok niej wojskowi lekarze sowieccy, a jeden z nich powiedział:

- Budjet żyt'.

Młody organizm przezwyciężył zakażenie. Ciocia żyje do dziś. Po tym zdarzeniu pozostało jej jednak spore wgłębienie w ramieniu spowodowane ubytkiem ciała. Ciocia Marysia ma pięcioro dzieci, a w 1997 r. obchodziła 50. rocznicę pożycia małżeńskiego.

Tymczasem u nas znowu zaczęło wrzeć. Niemcy usytuowali się za Manajowem. Bombardowały ich sowieckie samoloty. Co chwilę widać było błyski rozrywających się bomb. Nie było wesoło. Ukrywaliśmy się w jedynym na podwórzu lochu, który wzmacniały ciosane kamienie. Z braku zajęcia mężczyźni wieczorami jeździli do lasu Zielińskiego i przywozili drewniane kloce, które później warstwami układali nad lochem. Tych warstw było sześć lub siedem. Po kilku dniach zobaczyliśmy uciekających Sowietów.

Przez cały dzień właściwie nie działo się nic. Nie nadeszły też niemieckie wojska. Dopiero wieczorem, przecierając oczy ze zdumienia, stwierdziliśmy, że znów pojawiło się niemieckie wojsko. Nasze marzenia o powrocie do Trościańca prysły jak mydlana bańka. Linia frontu niemieckiego usytuowana była koło stodoły stryka, w odległości 40-50 m od domu, w kierunku wschodnim. Cały czas liczyliśmy, że to było tylko chwilowe i że wkrótce sowieckie wojsko zaatakuje. Niemcy zdołali okopać się na całej linii od Hnidawy po folwark hnidawski, potem wzdłuż folwarku górnego manajowskiego aż na południe do Jasionek. Po kilku dniach spostrzegliśmy rankiem, że także Sowieci okopali się na "Krągłym" w odległości około 700 m nawet z takiej odległości można było dostrzec glinę wykopaną z rowów, bo różniła się kolorem od czarnoziemu. Ten okop był znakiem na dłuższy postój wojsk.

W tym czasie Trościaniec wciąż był ostrzeliwany przez Niemców ze strony Jasionek. Nasz loch był zbyt mały dla 20 osób. Mężczyźni postanowili zrobić piętro dla dzieci. Mimo to było bardzo niebezpiecznie, szczególnie podczas ostrzału Sowietów, którzy używali moździerzy. Upadające pociski rozrywały się na grubszych gałęziach drzew. Mieliśmy nadzieję, że loch wytrzyma siłę tych uderzeń. Po każdej pierwszej eksplozji uciekaliśmy z domu do lochu. Sowieci ujrzeli z dala poruszające się postacie i mieli większe baczenie na kierunkowanie pocisków. Kolejne nie czyniły już takiego spustoszenia.

Robiło się już ciepło. Nadchodziła wiosna 1944 r. Coraz więcej czasu spędzaliśmy w lochu bardzo przerażeni. Po zamknięciu drzwi już po chwili nie mieliśmy czym oddychać. Także nasze warunki sanitarne pozostawiały wiele do życzenia. Baliśmy się rozbierać do snu, bo trzeba było cały czas trwać w pogotowiu. Brak mydła i możliwości podgrzania wody spowodował, że wszyscy dostaliśmy wszy. Łaziły po nas, jak chciały. Jeden z żartownisiów powiedział, że to nie my mamy wszy, tylko one nas.

Nastał 8 kwietnia 1944 r. - Wielkanoc. Śnieg już stopniał, a w powietrzu czuć było wiosnę. Ojciec pewnie pojechałby już siać. Ale nie miał nawet konia, bo ten, który zawiózł ciocię do Załoziec, został po tamtej stronie. W niedzielę wielkanocną mama upiekła bułkę bez drożdży. Znalazło się też kilka jajek. Rezurekcję świętowaliśmy w mieszkaniu. Potem podzieliliśmy się jajkiem. Wszyscy płakali, mając nadzieję, że to ostatnie święta w takich warunkach. Potem wyszliśmy na podwórze. Świeciło słońce i było bardzo cicho. Nie było słychać żadnych strzałów. Milczały też trościanieckie dzwony. I wtedy zrobiło się nam bardzo smutno.

W drugi dzień Wielkiej Nocy młodszy ode mnie o dwa lata Józio Gdyra, który był sierotą, coś przeskrobał. Kobieta, u której mieszkał, zbiła go i ten, bez czapki i na boso, wyskoczył na podwórze i zaczął biec zupełnie nieświadomy tego, dokąd się kieruje. Biegł prosto między dwie linie frontu w kierunku Trościańca. My pobiegliśmy do stodoły, żeby przez szpary w deskach zobaczyć, czy coś mu się nie stanie. Jednak żaden strzał nie padł. Starsi byli szczęśliwi, że chłopcu nic się nie stało, ale jednocześnie bali się reakcji Niemców, którzy mogli przyjść i pytać czyje to dziecko, dlaczego uciekało, czy przypadkiem nie biegło przekazać Rosjanom jakichś informacji. Kobieta, która uderzyła Józia, bardzo płakała. Wtem zjawił się u nas niemiecki oficer z tłumaczem, chcąc dowiedzieć się, co tu zaszło. Kobieta, wciąż płacząc, wyjaśniała, że Józio jest niespełna rozumu i nie wiedział co robi. Oficer poszedł bez słowa.

Tato powiedział mi, że w stodole jest niemiecki żołnierz uzbrojony w karabin maszynowy i obserwuje rosyjskie pozycje przez lornetkę. Słońce chyliło się już ku zachodowi i oświetlało sowieckie okopy. Widoczność w tym kierunku była bardzo dobra, więc postanowiłem pójść do stodoły. Wszedłem nieśmiało myśląc, że Niemiec mnie stamtąd przepędzi. Stało się inaczej. Kiedy mnie spostrzegł powiedział:

- Komm! - i kazał usiąść koło siebie. Był wysoki i nosił okulary. Miał tam ławkę, na której siedział, a przez szpary w deskach mógł obserwować przedpole. W pewnej chwili zdjął lornetkę z szyi i pozwolił mi popatrzeć. Kiedy spojrzałem po raz pierwszy, wręcz się przestraszyłem. Okopy sowieckie wydawały się być tak blisko, prawie o rzut kamieniem.

Była druga połowa kwietnia. Wiosna w pełni. W normalnych warunkach wszyscy już by siali. Tato często zastanawiał się, jak teraz wygląda nasze gospodarstwo w Trościańcu, czy coś jeszcze z niego pozostało. Na Trościaniec padały niemieckie, a na nas sowieckie pociski. Niejednokrotnie cały dzień musieliśmy siedzieć w lochu. Pomiędzy wybuchami mężczyźni wychodzili na zewnątrz, żeby zapalić papierosa, a gdy zaskoczył ich kolejny wybuch, co sił w nogach wskakiwali z powrotem. W naszej kryjówce panował taki zaduch, że nawet lampka naftowa nie chciała się palić. Czuliśmy tylko strach i przygnębienie. Wieczorami najczęściej nie było eksplozji. Po pewnym czasie już wiedzieliśmy, kiedy nastąpią, bo ostrzały odbywały się prawie o tych samych porach. Bywały także z zaskoczenia. Byliśmy akurat w kilka osób w pokoju, kiedy nagle pocisk karabinowy przeszedł przez szybę i ze świstem utkwił w ścianie obok pieca. Ktoś krzyknął:

- Padnij!

Szybka nie rozbiła się, ale po strzale pozostał mały otwór. Przestaliśmy wchodzić do tego pokoju, a jeśli już ktoś musiał, to prawie czołgał się pod oknem. Pewnego dnia usłyszeliśmy krzyk niemieckich żołnierzy. Okazało się, że jakiś sowiecki śmiałek podczołgał się prawie na sam środek pomiędzy linie frontu i szybkimi susami przemieszczał się w kierunku niemieckich okopów. Całą tę scenę obserwował mój tato, który był wtedy w drugim domu, u kuzyna Jaśka Dajczaka - Halaburdy. Widział jak pociski z broni maszynowej orały ziemię obok śmiałka. Gdy Niemcy na chwilę przestali strzelać, Sowiet natychmiast zaczął okopywać się w miejscu, w którym leżał. Było widać tylko grudki ziemi przesypywane saperką. Żołnierzowi udało się szczęśliwie wycofać. Potem zadawaliśmy sobie pytanie, jaki był cel lego wyczynu. Podejrzewaliśmy go o samobójcze zamiary.

Innego popołudnia usłyszeliśmy z rosyjskich okopów melodię i towarzyszący jej śpiew:

- Wołga, Wołga, mać rodnaja...

Niemcy przestali strzelać widocznie też przysłuchując się piosence. Potem zabrzmiała jakaś inna, bardzo skoczna melodia i nagle z okopu wyskoczył Sowiet, wykonał dwa albo trzy obroty i schował się w rowie.

****
KONIEC CZĘŚCI SZESNASTEJ




poprzednia
część

 

 

Kazimierz Olender:
Zapamiętane z dzieciństwa

 

 

następna
część