cz.07 - Rok 1940
Dodane przez Kazimierz dnia Października 25 2008 11:04:06
[źródło: "Kazimierz Olender, "Zapamiętane z dzieciństwa". Sanok 2000, Agencja Wydawnicza "Drukiem".]


Wiosna i lato 1940 r.

Jesienią 1940 r. zaczęła działać w Trościańcu władza radziecka. Prawie co drugi dzień odbywały się zebrania (po rosyjsku "zbory"). Każdy gospodarz musiał na nie przychodzić. Dotyczyło to szczególnie tych majętniejszych. Zbory były najczęściej ogłaszane przez Józefa Pelczaka mieszkającego niedaleko świetlicy, który chodził po wsi i uderzał w bęben. Zatrzymywał się co 150-200 m i odczytywał z kartki treść wiadomości. Ludzie wychodzili z domów i słuchali, co nowego się dzieje. Najczęściej ogłaszano, że zbór odbędzie się o takiej a takiej godzinie i obecność wszystkich głów rodzin jest obowiązkowa. Podczas zboru na scenie świetlicy pojawiał się politruk w asyście wójta Czapaja, który był Ukraińcem wyznaczonym do pełnienia tej funkcji przez Sowietów. Nie był on złym człowiekiem, a Polacy i tak nie mieli szans na żadne stanowisko.

Na salę zwykle najwcześniej zaczynali wchodzić bogatsi gospodarze
i zajmowali jak najdalsze miejsca, a ci, którzy się spóźnili, musieli siadać z przodu. Podczas tych spotkań chodziło właściwie o jedno - zakładanie kołchozów. Trzeba było zebrać chętnych, a każdy unikał tego rozwiązania jak diabeł święconej wody. Część gospodarzy zapisała się dopiero pod naciskiem władzy, gdyż bali się restrykcji w postaci wywózki na Sybir. Mojemu tacie udało się jednak uniknąć wstąpienia do kołchozu, choć do dziś nie wiem, w jaki sposób. Na jednym ze zborów trzeba było wybrać trzyosobową komisję. Jakiś żartowniś podał kandydaturę jednego z biedniejszych chłopów, który nie umiał pisać, a jedynie trochę czytał, był bardzo skromny i małomówny. Gdy kandydatura ta padła, enkawudzista kazał biedakowi podejść do prezydialnego stołu i podsunąwszy mu kartkę, kazał się podpisać. Wtedy nieszczęśnik nieśmiałym głosem odparł, że podpisać się nie umie. Enkawudzista nie dał za wygraną i poprosił, aby chłop podpisał się tak, jak to czyni zazwyczaj. Ten wziął więc umaczane w atramencie pióro i narysował na kartce trzy krzyżyki.

- Aaa, tri kriesta, charoszo, charoszo - skomentował radziecki politruk.

Wiosną 1940 r. wszystkich tych, którzy zapisali się do kołchozu, zobowiązano do przywożenia narzędzi rolniczych i przyprowadzania koni. Centrum kołchozu mieściło się w trościanieckim dworze na końcu wioski, od strony wschodniej. Nigdy nie zapomnę, jak nasz niedaleki sąsiad, Michał Dajczak (Joachannin), będąc człowiekiem niezwykle wesołego usposobienia, pewnego ciepłego dnia, po zdaniu narzędzi rolniczych odprowadzał do kołchozu swoją jedyną klacz maści dereszowatej, czyli siwą z czarnymi kropkami. Klacz była raczej chuda i dosyć stara, a na dodatek kulała. Michał jadąc na niej do kołchozu, przez całą drogę, w rytm stawianych przez kulawą klacz kroków, powtarzał:

- Do kołchozu, do kołchozu, do kołchozu...

Jednak niedługo cieszyli się Michałową klaczą, bo po 22 lipca 1941 roku władza radziecka zaczęła w popłochu uciekać. Wówczas to Michał Dajczak, wracając na oddanej kobyle do domu, w tym samym rytmie z humorem podśpiewywał:

- Po kołchozie, po kołchozie, po kołchozie...

Pod koniec wiosny 1940 r., z samego rana, bez naszej wiedzy przywieziono z kołchozu na podwórze ojca kilka grubych kloców drewna o ponad metrowej średnicy i długości. Do dziś nie wiem, po co. Wymyślono też nowe restrykcje wobec tych, którzy wciąż opierali się przed skołchozowaniem. Postanowiono przesiedlać ich do innych domów. Pewnego, dnia ojca wezwano do sylirady i tam nakazano przekwaterowanie. Miał przenieść się z całą rodziną i dobytkiem do, o ile pamiętam, Antka Dzika. Nasz dom, z kolei, miał zająć pracownik młyna o nazwisku Skołuba lub Skałuba, który przyjechał spoza Trościańca. Tacie jakoś udało się przebłagać sowiecką władzę, gdyż zaproponował udostępnienie Skałubie połowy domu, czyli dwóch pomieszczeń.

W ciągu kilku dni Skałuba przyjechał furmanką przywożąc skromny bagaż i rodzinę składającą się z żony, małego, prawie dwuletniego syna i teściowej. Nie pochodzili ze wsi, ale nie wiem skąd dokładnie. Skałuba był średniego wzrostu, na plecach miał mały garb, a jego sylwetka pochylona była w prawą stronę. Dlatego też nazywaliśmy go "Gierberek". Miał łagodne i spokojne usposobienie, a przy tym był wesoły i chętnie grał na skrzypcach. Często przychodził do naszej części domu i tak sobie siedział. Rodzice nie dawali po sobie poznać, że są niezadowoleni z wizyt intruza, gdyż bali się, żeby ten nie doniósł na nich sowieckim władzom. Żona Skałuby nie była dobrą gospodynią. W mieszkaniu miała zawsze brud i nieporządek i z tego powodu nazywano ją "ofermą". Pewnego dnia mąż przyniósł jej kilka kur. Chciała widocznie udowodnić mojej mamie, że też potrafi być prawdziwą gospodynią. Kury te trzymała w pomieszczeniu zwanym ałkierzem. Mama, widząc co się dzieje, zwróciła jej uwagę, żeby usunęła stamtąd kury, bo inaczej podłoga zgnije. Skałubowa odwarknęła jej tylko:

- Jak się pani nie podoba, to wyrzucimy was z waszego domu!

Mama tylko zgrzytnęła zębami. Skałuba często wracał do domu "na bani". Dlatego często mieliśmy okazję przysłuchiwać się awanturom, a nawet bijatykom między małżeństwem. Zwykłe jednak awantury szybko cichły, a małżonkowie następnego dnia już prowadzili się pod rękę.

W 1941 r. już na wiosną można było wyczuć zdenerwowanie sowieckiej władzy. Rosyjskie rodziny wyprzedawały zbędne rzeczy i uciekały w głąb Rosji. Między innymi moja mama kupiła od Rosjanki maszynę do szycia marki "Singer", którą ma do dzisiaj.

Pewnego wieczoru tato zauważył, że Skałuba ukrył coś w pasiece przy rowie, obok rosnącej wierzby. Ciekawość skłoniła go do pójścia w to miejsce. Pod korzeniami wierzby Skałuba schował mały pistolet zawinięty w szmatkę. Ojciec zabrał go i schował. Powiedział nam potem, że wziął ów pistolet, aby mieć rzeczowy argument na wypadek, gdyby Skałuba nie chciał usunąć się z naszego domu.

W roku 1940 lub 41 na naszym końcu wsi, na ogrodach pomiędzy Józefem Sołtysem a Michałem Dajczakiem i drogą stryka Michała na "Klinie", wszyscy ci, którzy zapisali się do kołchozu, zaczęli zwozić zboże do młócenia. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem, jak gąsienicowy traktor ciągnie naszą drogą młockarnię. Dla nas, chłopców, była to wielka uciecha. Całą gromadą biegliśmy za traktorem. Młockarnia napędzana była parowym motorem, a jego prawidłowego funkcjonowania pilnował dziadek Pawłusyk, który robił duże skręty ze słomy i wkładał je do palącego się pieca. Po chwili traktorzysta ciągnął za dźwignię, a wydobywająca się z rury para gwizdała i następował rozruch. Wymłócone w maszynie zboże pojechało prosto na wschód.

Władza radziecka według własnego uznania postępowała z naszymi ziemiami. Dokonywała scalania gruntów zajmując najlepsze połacie pola, szczególnie co bogatszym gospodarzom. W zamian otrzymywali oni ziemię gdzie indziej. Nastał zupełny chaos, gdyż jednym przypadł grunt nieobsiany, a innym ziemia zagospodarowana już wcześniej przez dotychczasowego gospodarza. Niektórzy rolnicy, aby uratować plony będące owocem ich dotychczasowej ciężkiej pracy, chodzili nocą na odebrane im pola i kosili grykę, choć nie była jeszcze dojrzała. Wiązali ją w snopy i przywozili do domu, gdzie była osuszana. Jednym z takich gospodarzy był nasz sąsiad przez drogę - Antoni Strąk nazywany też Jantochem.

****
KONIEC CZĘŚCI SIÓDMEJ




poprzednia
część

 

 

Kazimierz Olender:
Zapamiętane z dzieciństwa

 

 

następna
część