cz.05 - 17 września 1939 r.
Dodane przez Kazimierz dnia Października 25 2008 11:02:12
[źródło: "Kazimierz Olender, "Zapamiętane z dzieciństwa". Sanok 2000, Agencja Wydawnicza "Drukiem".]


Niemcy przestali bombardować Lwów. W Trościańcu nie działo się nic niepokojącego. Aż do 17 września. Tato codziennie przynosił nowie wiadomości od stryka Michała, który miał radio słuchawkowe dobrze odbierające Londyn. 17 lub 18 późnym wieczorem tato wrócił od stryka i powiedział do mojej mamy, że Sowieci uderzyli od wschodu na Polskę, zadając jej cios w plecy. Pierwszego Sowieta ujrzałem pod koniec września lub na początku października. Szedł on z pewnym mężczyzną, który był mieszkańcem wsi, w kierunku naszego domu. Sowiet na pewno był oficerem NKWD. Był ubrany w długi, skórzany, połyskujący płaszcz. Widziałem ich dokładnie, gdyż właśnie tego dnia bawiłem się przed domem, wykopując rowki obok cembrowanej studni, by spuścić wodę z kałuży po ulewnym deszczu. Gdy mężczyźni zrównali się ze mną, powiedziałem:

- Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. - Był to zwyczajowy zwrot powitania starszych osób. Kiedy towarzysz Sowieta odpowiedział mi: - Na wieki wieków - ten coś do niego szepnął. Widocznie pytał, o co mi chodziło. Niedługo potem, popołudniu, kiedy się już rozpogodziło po deszczu, na nasze podwórko wszedł inny Sowiet, tym razem szeregowiec. Na nogach miał parciaki, wojskowe spodnie, a głowę zdobiła mu czapka ze szpicem zwana czapajewką. Moją uwagę zwróciła jego bluzka. Była to damska jedwabna bluzka w białe groszki na niebieskim tle. Nie wiem, dokąd i po co szedł. Miał przy sobie karabin z zatkniętym na lufie czworokątnym bagnetem. Niósł ten karabin nie na skórzanym pasie, lecz na zwykłym sznurku. Na podwórzu zaczął rozmawiać z moim ojcem. Potem obaj weszli do mieszkania. Tego dnia mama upiekła z nowej mąki chleb, a jego zapach roznosił się po całym domu. Zgłodniałemu żołnierzowi na widok tego pachnącego okrągłego chleba zaczęły drżeć wargi. Mama nie odzywała się, a on wciąż wpatrywał się w chleb. Po chwili odważył się i spytał, skąd my ten chleb mamy. Mama odpowiedziała, że właśnie dzisiaj go upiekła z własnej mąki zmielonej w miejscowym młynie, a pozostałe bochny leżą w drugim pomieszczeniu zwanym "alkierzem". Sowiet nie chciał uwierzyć, że to nasz własny chleb. Ojciec włączył się do tej rozmowy, odemknął drzwi alkierza i poprosił go, aby spojrzał. Żołnierz był bardzo prostym człowiekiem, co można było wywnioskować z jego zachowania i sposobu bycia. Poprosił mamę, by poczęstowała go chlebem i podziękował po rosyjsku. Po tym wyszedł wraz z ojcem na podwórze. Ja nie wychodziłem z mieszkania. Przez okno widziałem jak tato oprowadza Sowieta po obejściu.

Najpierw poszli do chlewa, w którym było 5 owiec, dwie krowy i jałówka, świnie, gęsi, kury i siwy koń. Koń ten został kupiony na licytacji od polskiego wojska. Był bardzo silny i dobrze zbudowany, dzięki czemu można go było zaprzęgać w pojedynkę. Potem ojciec i żołnierz zajrzeli do stodoły, gdzie było pełno zboża. Jeszcze na podwórzu stały dwa lub trzy stogi owsa. Sowiet podszedł do jednego z nich, wyciągnął kilka kłosów, aby przekonać się, czy to nie słoma. Ponownie weszli do mieszkania. Żołnierz postawił karabin w kącie, usiadł przy stole na bambetlu i spojrzawszy przez okno, czy nikt nie idzie, zaczął rozmawiać z ojcem. Ja wpatrywałem się w niego i w tę bluzkę w groszki, a on zaczął mówić. Przyłożył przy tym znacząco palec do ust, dając nam do zrozumienia, żebyśmy nikomu o tym nie mówili. Ojciec zapewnił go, żeby się nie obawiał. Sowiet mówił półgłosem:

- Nam kazali, szto by my szli wyzwaljać głodujących chłopów i bidotę, których pany wykorzystują jak niewolników. Mówili nam, że siadają na chłopa jak na konia, pasą go trawą i poją w rekje.

Tato oczywiście zaprzeczył temu. Powiedział, że przecież tu na każdym podwórzu stoi chociaż jeden stóg zboża, który jest własnością danego gospodarza. Nie zapomnę, jak wówczas sołdat wykrzyknął:

- Job ich mati, oni nas obmanuli!

Czyli, że zostali okłamani. Przy wyjściu raz jeszcze ostrzegł ojca, żeby o rozmowie nikomu nic nie mówił i oddalił się w kierunku kościoła.
*****
KONIEC CZĘŚCI PIĄTEJ




poprzednia
część

 

 

Kazimierz Olender:
Zapamiętane z dzieciństwa

 

 

następna
część