Ostatni rozdział dziejów wspólnoty parafialnej
Dodane przez Kazimierz dnia Maja 11 2008 12:29:06
Ostatni rozdział dziejów wspólnoty parafialnej


[źródło: Antoni Worobiec "Dzieje parafii i kościoła p.w. Najśw. Serca Jezusa w Trościańcu Wielkim (1906-2006)". Zielona Góra 2006, wyd. Wspólnota Trościanieckich Rodaków w Kosieczynie gm. Zbąszynek. ISBN 83-912004-2-6]

Lata ostatniej wojny, zwłaszcza czasy okupacji sowieckiej (1939-1941) były trudnym okresem dziejów dla trościanieckiej wspólnoty. Nasilająca się propaganda ateistyczna, utrudnianie dzieciom nie tylko dostępu do nauczania religii, ale również zabranianie chodzenia do kościoła(!), było przyjmowane przez wiernych jako zniewolenie. Wszystkie próby łamania tych nakazów kończyły się nakładaniem znacznych Kar pieniężnych jako tzw.: podatek kultowy. Bogatszych gospodarzy prześladowano, jako tzw. kułaków, czyniono z nich wrogów klasowych.
W nocy z 9 na 10 lutego 1940 r. miały miejsce pierwsze deportacje ludności na Sybir. Tej nocy wywieziono 7 rodzin trościanieckich rodaków mieszkających na osadach nieco oddalonych od wsi uznając ich za kolonistów, czy też osadników wojskowych. Padł blady strach niemal na wszystkich, bowiem trudno było przewidywać na kogo przyjdzie niespodziewany wyrok. Temu stanowi towarzyszyło powszechne zubożenie ludności, spowodowane przymusowymi daninami zboża, mleka, mięsa i podatkami, których spłacenie było wprost niemożliwe, jako, że zanikł zupełnie obrót towarów. Sklepy były ogołocone ze wszystkiego.

W dniu 21 czerwca 1941 Niemcy hitlerowskie bez wypowiedzenia wojny, całą swoją potęgą uderzyły na Związek Sowiecki. Następnej nocy, szosą w kierunku Załoziec uciekały w popłochu zmotoryzowane jednostki Armii Czerwonej. Tuż przed mostem na Smolance rozegrał się ciężki bój spotkaniowy. Ogłuszające detonacje, ogromne gejzery ognia z palących się cystern, wybuchy granatów dochodziły do oddalonych o niecałe 1500 m wylęknionej wsi.
Zaczęła się wojna! Długa i ciężka, której świadkami staliśmy się aż do r.1945.
Jesienią tego roku wieś otrzymała kontyngent dostaw zbożowych jeszcze wyższy niż sowiecki. Chłopi ociągali się z płaceniem, bowiem poprzedniego okupanta można było przekupić choćby kiepskim bimbrem. Tym razem było groźniej i któregoś jesiennego dnia grupa żandarmów w asyście ukraińskiej policji przechodziła od zagrody do zagrody, wszystkim bez wyjątku zadawano ciężkie baty, najbardziej opornych osadzano w obozie pracy przymusowej w Zborowie. Zimą z 1941 na 1942 rozpoczęto przymusowy werbunek do prac niewolniczych w przemyśle zbrojeniowym. W tej pierwszej akcji zdołano oderwać od rodzin 32 młodych chłopców i dziewcząt.
Zimą 1942 dochodziły, coraz to groźniejsze wieści o mordach na polskiej ludności na graniczącym z nami Wołyniu. Tej zimy przybyli do wsi pierwsi uciekinierzy wołyńscy. Mówili o bestialskich mordach pojedynczych osób, jak i całych kolonii polskich.

W tym samym czasie, z patriotycznych pobudek wielu młodych ludzi ochotniczo garnęło się do konspiracyjnych organizacji wojskowych (ZWZ, później AK).
Dowódca Obwodu AK "Żuraw" tak relacjonował stan organizacyjny konspiracyjnej kampanii AK w Trościańcu:
Z dużym oddaniem czuwał nad całością prac organizacyjno-szkoleniowych por. Eugeniusz Maceluch, PS. "Kmicic", miejscowy nauczyciel. Oprócz niego działali:
ppor. Stanisław Turkiewicz nauczyciel, oraz podchor. Antoni Worobiec student.

W ciągu całego 1942 roku prowadzono intensywne szkolenie strzeleckie, dla bardziej zaawansowanych rezerwistów zorganizowano podoficerskie szkolenie zawodowe. Ważnym zadaniem było pozyskiwanie broni i amunicji. Pojedyncze sztuki broni ciągle znajdowano w rejonie pobojowiska z r.1941, broń cięższa pochodziła z zakupów od wojsk madziarskich i słowackich. Środki na ten cel dawali pracownicy młyna, który przez całą okupację przemielał zboże.
Intensywne szkolenie i przygotowanie do akcji "Burza" czyli do walki z cofającym się ze wschodu wrogiem, zostało zahamowane przez masowe akcje antypolskie zintensyfikowane przez zbrojne grupy nacjonalistów ukraińskich (UPA).
W tej sytuacji Komendant Okręgu AK płk Franciszek Skibiński wydał 22 kwietnia 1943 r. następujący rozkaz: dowódcy wszystkich szczebli mają podjąć inicjatyw w organizowaniu samoobrony polskiej ludności na kresach.
W odpowiedzi na ten rozkaz dowódca Kompanii AK nakazał przystąpić do organizowania baz samoobrony wsi.
Nie wdając się w szczegóły planu operacyjnego obrony wsi przed niespodziewanym atakiem z zewnątrz, przedstawiam tu główną pozycję samoobrony i rejon centralny. Tworzył on zespół budynków, głównie murowanych skupionych wokół kościoła, od budynku mleczarni po plebanię i zabudowania Antoniego Dzika.
Wiosną 1943 r. wiejski dróżnik podoficer 22 pułk. Wincenty Kusiak zarządził znaczne pogłębienie obu rowów przydrożnych, pomyślanych jako rowy łącznikowe w fazie walki.
Piwnice mleczarni stanowiły magazyn broni i amunicji, wyższe kondygnacje pomyślane zostały jako wzmocniony punkt oporu. Budynek szkolny miał służyć jako punkt sanitarny i tymczasową kwaterę dowódcy i jego sztabu. Kościół pomyślany został jako miejsce ucieczki ludzi starszych, kobiet z dziećmi. Opiekę nad nimi sprawował ksiądz kapelan. Na drugiej kondygnacji wieży przygotowano dwa stanowiska dla broni maszynowej, aby skutecznie odpierać ataki idące po linii wschód - zachód.
W domu Antoniego Dzika zainstalowano grupę szybkiego reagowania. Wszystkie luki pomiędzy zabudowaniami zatarasowano stogami słomy, drewna itp., zamykając w ten sposób dość szczelnie pierścień obrony głównego punktu obrony.
Na nasze szczęście owe przygotowania na nic się przydały. Mimo alarmujących wiadomości o zbrojnych atakach ukraińskich nacjonalistów w pobliskich nam wsiach - Trościaniec Wielki nie został zaatakowany.

Uratowała nas pomyślna sytuacja na froncie walk sowiecko-niemieckich.

Z nasłuchu radiowego dowiedzieliśmy się, że 10 marca 1944 r. sowiecki korpus pancerny I Ukraińskiego Frontu dotarł do linii rzeki Seret. Niemcy bronili się w Tarnopolu. Roztopy wiosenne w dolinie Seretu stanowiły główną przeszkodę przeciwczołgową. Niemiecka artyleria umacniała się na prawym brzegu rzeki. Działania frontowe objęły swym zasięgiem naszą wieś. We wsi rozkwaterowały tyłowe oddziały kilku dywizjonów haubic niemieckich. Wszędzie pełno wojska, z oddali (ok.5-7 km) dochodziły do nas odgłosy walki. W tej sytuacji zagrożenie ze strony Ukraińców odeszło od nas.
Odtąd znaleźliśmy się w rozległym teatrze wojny.

Którejś nocy udało się piechocie radzieckiej utworzyć przyczółek walk na prawym brzegu Seretu. Dozorująca ten odcinek niemiecka piechota wycofała się do Trościańcu. Po kilku godzinach wypoczynku odeszła. Gdzieś koło południa pojawili się żołnierze Armii Radzieckiej. Zajęli całą wieś, Niemców odepchnięto na wzgórza okalające wieś od zachodu i południa. I tak to się zaczęło. Rosjanie buszowali po wsi, szukali wszystkiego co było jadalne, od czasu do czasu wpadali Niemcy. Najgorsze dla ludności były nękające ostrzały artyleryjskie. Powoli przywykaliśmy do życia na froncie walk. Po kilku tygodniach tej dziwnej koegzystencji cywilów i wojska, któregoś dnia zarządzono ewakuację ludności. Osiedlono nas na rubieżach Podola w rejonie Wiśniowca i Zbaraża. Wróciliśmy do domu dopiero po trzech miesiącach.

Zastaliśmy wielkie pobojowisko; spalone szczątki zabudowań, kikuty opalonych drzwi, zwałowiska różnego sprzętu wojennego, resztki magazynów amunicji, śmierdzące niezakopane od wielu dni trupy koni, tu i ówdzie trupy ludzkie. Makabryczny obraz zniszczenia. Wieś uległa całkowitemu niemal zniszczeniu. Runęła cerkiew stojąca na wyniosłym wzgórzu, natomiast ocalał kościół katolicki i budynek mleczarni. Ocalało też kilka zagród w pobliżu młyna i, cudem młyn gospodarczy. Ocalało to wszystko, co leżało w rmartwym polu rażenia artyleryjskiego. Ludzie z trudem identyfikowali swoje zagrody, wyszukiwali zdatnego materiału do budowy prowizorycznej szopy lub ziemianki. Szczęśliwi byli ci, co zastali nietknięte pociskami własne "lochy" czyli piwnice. W nich można było schronić naprędce głowę.

Było skwarne lato, czas żniwowania. Na polach, tych dalej położonych od linii walk frontowych, nie rozerwanych rowami, schronami i drogami łącznikowymi, stało gotowe do zbioru zboże. Ale tu nowe nieszczęście. Wszystkie niemal pola były zaminowane. Miny, wszędzie miny. Małe niepozorne pułapki i te ciężkie przeciwczołgowe. Było ich wszędzie: w domach, kuchniach, przy wodopojach, studniach na ścieżkach, a nawet przy ołtarzu w kościele. Wnet pojawiły się pierwsze ofiary. Śmiertelne okaleczenia, urwane kończyny to ofiary zetknięcia się z minami lżejszymi, na ciężkie miny nadeptywały ze skutkiem krowy..

Po latach dowiedzieliśmy się, że nasza wieś leżała na przeszło dwustukilometrowym odcinku "frontu galicyjskiego" od granicy z Rumunią po górny bieg Bugu. Odcinku tego broniła niemiecka Grupa Armii "Środek" (Mitte) pod dowództwem feldmarszałka Gerda Modela. Ów fanatyczny zwolennik nazizmu, pełen werwy bojowej sztabowiec, po objęciu odcinka obrony, 20 czerwca 1944 r. stwierdził, że wzdłuż całej linii obrony strona radziecka rozmieściła po wsiach, zagajnikach i różnych kryjówkach tysiące ton różnego uzbrojenia, amunicji i paliw. Dowodzący feldmarszałek nakazał totalne zniszczenie wszystkiego, co znajdowało się w zasięgu jego armat, moździerzy i rakiet.
W niecałe trzy dni zmasowanego ataku wieś spłonęła doszczętnie.

Owe pogorzeliska zostały następnie rozjechane kołami pojazdów bojowych, które ponownie dowoziły amunicję i różne środki rażenia do decydującego uderzenia. Wreszcie 20 lipca, po huraganowym przygotowaniu artyleryjskim, ruszyła ciężka machina wojenna.
Front powoli odsuwał się na zachód.
Trościanieccy w pośpiechu ładowali swój dobytek i wracali z wygnania. Piękna duża wieś, ciągnąca się na długości 2,5 km. wzdłuż Smolanki zginęła.

Jesienią 1944 r., ponownie pojawiło się zagrożenie polskiej ludności; nasiliły się masowe mordy polskiej ludności. Władze sowieckie zezwoliły wówczas na organizowanie samoobrony. Nie było komu jej organizować: mężczyźni od 18 do 45 lat zostali powołani do Ludowego Wojska Polskiego. Pod koniec r.1944 Ukraińców ogarnął szał mordów. W tej sytuacji nasiliła się akcja wyjazdu Polaków na Zachód.
Sprawa wyjazdu stała się pod koniec roku 1944 najpilniejszą sprawą:
- Jechać, czy nie jechać
Jechać to znaczy porzucić wszystko: domy, dorobek życia, cmentarze, groby, pamiątki narodowe - słowem wszystko co było własnością serca.
- Ale jak tu nie wyjeżdżać - skoro:
Wszędzie, gdzie żyją Polacy dokonywano zbrodni. Polacy muszą opuścić tę ziemię, gdyż jeśli tego nie uczynią, zginą okrutną śmiercią. Wypłaszają Polaków władze radzieckie. Nie zapewniają skutecznej osłony przed mordami, jedyną radę, jedyny ratunek widzą w opuszczeniu przez Polaków tych ziem.
Rząd radziecki chce mieć te ziemie wolne od Polaków. Podległy mu aparat administracyjny robi tu wszystko, aby wola ta została wykonana.

Jeszcze bardziej komplikowała się sytuacja polskiej ludności, żyjącej w tym czasie w Trościańcu Wielkim. Jak wiadomo dorośli mężczyźni byli na wojnie. Co zamożniejsze rodziny i zaradniejsi opuścili wieś wcześniej. W zrujnowanej wsi przeżywały ciężką zimę kobiety z dziećmi, ludzie starsi, często mało zaradni. Brak było mieszkań. Większość rodzin gnieździła się w ziemiankach, które trudno było opalać, jeszcze trudniej ugotować strawę. Brak było ziemniaków i warzyw, nikt nie mógł, wiosną 1944 roku obsiać i obsadzić pól i ogrodów. Co odważniejsi usiłowali dotrzeć do sąsiednich wsi, często do bliskich krewnych lub znajomych. Taka "wizyta" kończyła się niechybną śmiercią, często z rąk uzbrojonych wyrostków ukraińskich.
Cała wieś zdecydowała się - jechać!
W połowie stycznia 1945 r. pierwsza partia przesiedleńców była gotowa do wyjazdu w nieznane.

Najpierw trzeba było wszystko spieniężyć lub oddać za bezcen, dobytek całego życia: bydło, konie, sprzęt do uprawy roli, wozy, meble, a nawet zbędne rzeczy osobiste.

Nowy rozdział gehenny wypędzenia rozpoczął się na rampie kolejowej w Młynowcach - Zborowie. Miały być podstawione wagony przystosowane do przewożenia osób w okresie srogiej zimy.

Tymczasem, nadal toczyła się wojna. Wagony dostarczały tysiące ton amunicji i sprzętu niszczenia do odległej o 1000 km Odry.

Pierwsza grupa wysiedlonych wyjechała pod koniec zimy 1945 r.; na stacji kolejowej w Młynowcach-Zborowie oczekiwali oni na wagony 25 dni! Do Pleszewa w Wielkopolsce (ok.650 km), gdzie ich rozsiedlono, jechali 6 tygodni! Nie lepszy był los drugiej grupy, która opuściła strony rodzinne dwa tygodnie później. Do stacji Nowy Zbąszyn (obecnie Zbąszynek) dojechała pod koniec kwietnia. Osiedlono ją w okolicznych miejscowościach, w powiecie międzyrzeckim: w Kosieczynie, Kręcku, Koźminku, Brudzewku, Opalewie i innych. Ostatnia trzecia grupa wraz z proboszczem ks. Edwardem Studzińskim dojechała do Opola i została rozmieszczona po wsiach gminy Dąbrowa w powiecie niemodlińskim.
Wielu z nich zmarło w drodze, wielu już na miejscu wskutek wycieńczenia i chorób zakaźnych, wielu nie pogodziło się z wygnaniem do dziś.

Wyjeżdżając z Trościańcu ks. Studziński starał się uratować co tylko się dało z wyposażenia kościoła. Dnia 4 marca 1945 r. wystawił zaświadczenia tym swoim parafianom, którzy odważyli się zabrać ze sobą sprzęt kościelny. Nie była to łatwa decyzja. Miejscowe władze surowo zabroniły zabierania jakiegokolwiek sprzętu kościelnego. Mimo gróźb odważył się Julian Bil, gospodarz z Trościańca Wielkiego. Zabrał on i ukrył wśród swoich bagaży:
1. Baldachim tkany ręcznie na jedwabnej tkaninie w warsztatach ss. Miłosierdzia w Brodach.
2. Ornaty, prawdopodobnie również wykonane w Brodach
3. Kapę jak wyżej
4. Mszał rzymski z 193 r. w dobrym stanie (z wklejoną dedykacją: "Kościołowi /w Trościańcu Wielkim/ na pamiątkę / Młodzież z Trościeńca/ w Maju 1913.
Tym samym transportem jechał Władysław Dzik (wnuk Józefa Dzika), który również zabrał ze sobą:
1. Monstrancję dużej wartości artystycznej, wysadzaną półszlachetnymi kamieniami
2. Krzyż procesyjny (krucyfiks) metalowy, złocony. U nasady krucyfiksu znajduje się wygrawerowany napis: "Ofiara Józefa Dzika i jego żony Anny 1899 r."
Po osiedleniu się w Kręcku, starej wsi dawnego Pogranicza Wielkopolski i Brandenburgii J. Bil i W. Dzik przekazali przywiezione sprzęty liturgiczne księdzu Piotrowi Olendrowi, pochodzącemu z Trościańcu, a ów oddał je ks. Janowi Pipuszowi, proboszczowi w Kosieczynie.
Z pisma Kurii Arcybiskupiej w Lubaczowie do Jana Sąsiadka w Dąbrowie Opolskiej (29.10.1970) wynika jakoby on również przywiózł jakieś obiekty wyposażenia kościoła z Trościańcu. Losy ich nie są jednak znane.

W latach 1999 i 2000 dawni trościanieccy parafianie spotkali się na jubileuszowym zjeździe w Kosieczynie. Podczas Mszy św., którą celebrował ks.bp Edward Dajczak - wywodzący się z zasłużonej dla Trościańcu rodziny przy polowym ołtarzu wystawiono procesyjny krzyż. Po Mszy św. w Sali, gdzie odbywało się spotkanie towarzyskie rodaków zorganizowano małą wystawę pamiątek przywiezionych z Trościańcu.
Wystawione tam sprzęty liturgiczne, mszały łacińskie, różne dokumenty, budziły szczere wzrusznie starszych i zaciekawienie tych, którzy urodzili się z dala od kresowego domu.
Tadeusz Kukiz, pochodzący z Tarnopolszczyzny, dr med., od wielu lat zajmujący się losami obrazów Maryjnych i nie tylko przywiezionych z dawnych kresów w II cz. Madonn Kresowych, tak odnotował to zdarzenie:
"Wspomniane zjazdy rodaków w Kosieczynie to jedne znane mi spotkania dawnych Kresowian, które odbywały się przy obiektach kultu przywiezionych po II wojnie światowej z Archidiecezji Lwowskiej.
Niech więc te cenne pamiątki, upakowane ongiś w osobiste toboły przesiedleńcze, stanowią czynnik integrujący wysiedloną ludność i mają znaczny udział w kształtowaniu przywiązania do utraconej ojcowizny".